twarz nie miała żadnego wyrazu… A ludzie rzucili się z trybun. Wydawało się, że zebrani nie wychodzili z rzędów, tylko na wprost, przez krzesła ruszyli na scenę ławą. I ława ta zdecydowanie podchodziła do swojego bohatera. Wyciągnęła ręce w kierunku mówcy. Ludzie wyciągali jakieś papierki, banknoty, książki – żeby tylko się na nich podpisał. Ktoś wyciągał paszport, ktoś inny – w biednej Białorusi! – studolarowy banknot. Pchali się do niego nie jak do idola, ale świętego…
Anatol Labiedźka:
Podczas spotkań z wyborcami Łukaszenka opowiadał straszne farmazony. Populistyczne, trochę nawet wulgarne. Nie tyle źle wyrażał się o nomenklaturze, ile na nią klął, rzucał bluzgami. Groził, że każdy, kto naruszy prawo, pójdzie siedzieć, że rozprawi się z politycznymi krętaczami. To trwało ładnych kilka godzin. A ludzie stali przemoknięci i słuchali. Po ich policzkach ciekły łzy.
Łukaszenka starał się zdobyć przychylność Białorusinów tęskniących za Związkiem Radzieckim, a także Moskwy. 18 maja pojechał do Moskwy i wystąpił w rosyjskiej Dumie. Zapowiedział, że zamierza wskrzesić Związek Radziecki. Rosyjscy deputowani byli zachwyceni. Wiaczasłau Kiebicz, który wówczas jako premier próbował zbijać kapitał polityczny na łączeniu obu państw, gorzko pisał we wspomnieniach: „Aleksander Łukaszenka upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu – zdobywał poparcie dla siebie i odbierał je mnie, ponieważ wchodził na mój teren”.
Później mnożyły się opinie, że Łukaszenka był kandydatem z Moskwy, że cała kampania wyborcza była sterowana z Kremla. To raczej teorie spiskowe, do końca na poparcie Rosji mógł liczyć premier Kiebicz. To za nim stał bowiem rosyjski premier Czernomyrdin. Łukaszenka za to sprytnie i wiarygodnie wykorzystał tęsknotę Białorusinów za dawnymi czasami.
Kampania pełna była i innych niespodzianek, rodem z filmów szpiegowskich. Otóż pewnego dnia media obiegła informacja, że dokonano zamachu na życie Łukaszenki. Rzekomy zamach tylko wzmocnił jego wizerunek jako nieujarzmionego pogromcy korupcji, który dla walki z łapownictwem jest w stanie zaryzykować nawet życie. Wiemy zaś, że Łukaszenka wracał ze spotkania z wyborcami, kiedy na trasie z Witebska jego mercedes podobno został ostrzelany. Strzelcy chybili i nikt nie odniósł ran. Milicja wszczęła śledztwo, w jego toku okazało się, że strzelano z odległości najwyżej metra…
Łukaszenka bardzo aktywnie wykorzystywał wątek nacjonalizmu jako zagrożenia dla Białorusi. Demonizował poglądy narodowców, strasząc przymusową białorutenizacją, i to także trafiało do ludzi. Fakty były takie, że większość społeczeństwa mówiła i myślała po rosyjsku albo używała trasianki, czyli pospolitej mieszanki rosyjskiego i białoruskiego, w której żadne normy nie są przestrzegane. Wizja przymusu mówienia po białorusku większości Białorusinów nie pociągała. Nie widzieli też niczego interesującego w białoruskiej kulturze i literaturze, ponieważ zwyczajnie ich nie znali.
Alaksandar Fiaduta, pracujący wówczas na zwycięstwo Łukaszenki, wspominał, że sztab wyborczy zupełnie świadomie postanowił oprzeć się na lumpenproletariacie i odwoływać się do najniższych instynktów. Z kolei Waler Karbalewicz pisał:
Łukaszenka wszedł w rolę „kandydata z ludu”. On mówił to samo, co ludzie mówili, stojąc w kolejkach i na papierosie, przy czym dokładnie takimi samymi słowami, nie krępując się mówić wulgarnie. Przyszły prezydent całym sobą, kulturą bycia, językiem (specyficznym wariantem trasianki), przemowami pełnymi stylistycznych potknięć okazał się najbliższy i najlepiej zrozumiany przez naród.
Czwartek, który stał się początkiem
Czwartek 23 czerwca 1994 roku był dniem wyjątkowym: z powodu pierwszych w historii wyborów prezydenckich białoruskie władze ogłosiły go dniem wolnym od pracy. W lokalach wyborczych zjawiło się 78,97 procent osób uprawnionych do głosowania. Według oficjalnych danych Łukaszenka otrzymał 44,82 procent głosów, Kiebicz – 17,33, Paźniak – 12,18, Szuszkiewicz – 9,91. Reszta głosów rozłożyła się pomiędzy polityczny plankton, czyli dwóch kandydatów: Alaksandra Dubkę (agronoma) i Wasila Nowikaua (komunistę).
Andrej Lachowicz:
Były dyrektor sowchozu, politruk w czasach radzieckich Łukaszenka lepiej niż inni kandydaci słyszał, o czym mówią ludzie i czego oczekują. Poza tym według wielu Białorusinów na Kiebiczu spoczywała odpowiedzialność za złą sytuację gospodarczą w kraju, byłego premiera odbierano też jako reprezentanta radzieckiej nomenklatury, do której wielu miało negatywny stosunek. Część wyborców – chociaż niewielka – w pierwszej turze oddała głos nie tyle na Łukaszenkę, ile przeciwko Kiebiczowi.
Jednak takiej przewagi Łukaszenki nie spodziewali się nawet pracownicy jego sztabu. Poparła go przede wszystkim wieś, mieszkańcy małych miasteczek, a także robotnicy. Mieszkańcy dużych miast, inteligencja oddawali głos na Szuszkiewicza albo Paźniaka. W Mińsku Łukaszenka otrzymał jedynie 26,5 procent głosów.
Przed drugą turą wyborów Łukaszenka kolejny raz postanowił odegrać rolę wojownika z korupcją, którego bezpieczeństwo jest zagrożone. Tym razem nie chodziło już o strzały z pistoletu, tylko o rękoczyny. Otóż Aleksander Grigoriewicz postanowił wejść do swojego gabinetu, w którym zasiadał jako przewodniczący komisji do walki z korupcją. Tymczasem kilka miesięcy wcześniej Rada Najwyższa podjęła decyzję o jego zamknięciu i opieczętowaniu. Pod drzwiami Łukaszenka wdał się w przepychankę z oficerami milicji, ci podarli na nim marynarkę. Nie trzeba chyba dodawać, jakim sosem podlały tę sprawę media, podając wiadomość o pobiciu kandydata na urząd prezydenta, a zarazem pierwszego pogromcy korupcji.
Druga tura wyborów odbyła się 10 lipca 1994 roku. Przewaga Łukaszenki była miażdżąca, otrzymał 80,34 procent głosów.
Dekadę później przez terytorium byłego ZSRR przetaczały się kolorowe rewolucje – to społeczeństwa upominały się w nich, by głosy liczono uczciwie, i dawały do zrozumienia, że będą walczyć o obalenie panujących w ich krajach reżimów, ale ktoś celnie zauważył, że właściwie pierwszą taką rewolucją było zwycięstwo Łukaszenki. Wszystko odbyło się według takiego samego scenariusza: ludzie odsunęli od władzy partyjnego aparatczyka, dokonali tego w demokratyczny sposób, i to mimo że aparat państwa jednoznacznie sprzyjał urzędującemu premierowi. Po latach i ta rewolucja zyskała swoją nazwę, zaczęto o niej mówić „kartoflana rewolucja”.
Andrej Lachowicz:
Zwycięstwo Łukaszenki w 1994 roku było zgodne z nastrojami. W kraju panowała trudna sytuacja gospodarcza, ludzie z prowincji przyjeżdżali do stolicy, ponieważ w Mińsku można było trochę taniej kupić żywność. W tym też czasie pod Mińskiem wyrosły nagle urocze osiedla willowe, a w poradzieckim społeczeństwie zrodziło się przekonanie, że lud jest biedny, natomiast ludzie znajdujący się u władzy to złodzieje. Powszechne było coś, co można nazwać „obrażeniem się na władzę”. Wielu było przekonanych, że jeśli prezydentem zostanie człowiek „z ludu”, to zaprowadzi porządek – ukarze złodziei, którzy znajdują się u władzy, zwalczy korupcję i życie stanie się lepsze. I kimś takim był Łukaszenka.
Trudno powiedzieć, czy jego zwycięstwo w tamtych wyborach było nieuniknione. Są tacy, którzy twierdzą, że doszło do niego niejako przypadkiem.
Anatol Labiedźka: „Wybór Łukaszenki na prezydenta to był zbieg okoliczności, splot czynników, które wyniosły go do władzy. Takie rzeczy zdarzają się raz na tysiąc lat. Łukaszenka jest właśnie tym przypadkiem: jednym na tysiąc”.
Rzeczywiście, gdyby w ogólnym zamieszaniu nie wybrano go na przewodniczącego komisji antykorupcyjnej, nie zdobyłby tak oszałamiającej popularności. Białorusini mogli też w ogóle nie wprowadzić urzędu prezydenta albo ustalić taką barierę wieku, która wykluczyłaby Łukaszenkę z szeregu kandydatów. Wreszcie demokratyczni kandydaci mogli nawzajem nie odbierać sobie głosów, a aparat państwowy energiczniej pracować na rzecz Wiaczasłaua Kiebicza. Wszystko jednak