nie chcieli być obojętni. Premier Kiebicz zapewniał, że zrobi wszystko, by odnowiony Związek Radziecki znów pojawił się na mapie świata. Wkrótce potem w Mińsku odbył się Kongres Narodów ZSRR, na którym występował także Aleksander Łukaszenka. Fiaduta, który słuchał wystąpienia Łukaszenki, tak je zapamiętał:
Jego płomienne wystąpienie oparte było na głównym postulacie: istniało wielkie imperium, powstające przez tysiąclecia. Zburzono je w ciągu godziny. Dokonano tego w Puszczy Białowieskiej, niemal po pijaku… Ale dążenie narodów do braterstwa jest odwieczne i dlatego wszyscy chcemy odrodzić Związek.
Łukaszenka zebrał owację na stojąco. Takimi wystąpieniami budował swój wizerunek, a jednocześnie coraz częściej gotów był rzucać wyzwanie najważniejszym politykom w państwie. Potwierdzeniem był jego wniosek w listopadzie 1993 roku, by odwołać zarówno Kiebicza, jak i Szuszkiewicza z zajmowanych przez nich stanowisk. Wtedy wniosek Łukaszenki jeszcze nie zyskał poparcia.
Innym tematem, który wówczas zajmował polityków, była korupcja. Często poruszała go opozycja spod znaku Białoruskiego Frontu Ludowego.
Początek lat dziewięćdziesiątych to czas narodzin wielkich poradzieckich fortun. Sprytni i przedsiębiorczy ludzie, najczęściej młodzi wychowankowie Komsomołu, wykorzystując swoje znajomości i układy z partyjnymi urzędnikami, przejmowali państwową własność za bezcen, by potem korzystać z niej już na warunkach wolnorynkowych. Przedmiotem transakcji mogło być wszystko: pociąg wyładowany surowcami, biurowiec, partia nowych samochodów, które właśnie zjechały z taśmy, czy zakład chemiczny. Tak rodziły się wielkie fortuny w Rosji i na Ukrainie. Białoruś nie dawała aż takich możliwości, ale i tu powstała klasa „nowych ruskich”. Sprowadzane z Europy mercedesy i bmw czy modne garnitury kłuły w oczy; oto nagle w Mińsku – dusznym, straszącym socrealizmem mieście – pojawili się ludzie jak z Zachodu. Temat korupcji nie schodził wtedy z ust, różnice pomiędzy ludźmi żyjącymi na skraju biedy a bogaczami były paliwem politycznych populistów.
W efekcie ciągłych wzajemnych oskarżeń 4 czerwca 1993 roku powołano tymczasową komisję parlamentarną, której zadaniem było zbadanie korupcji na szczytach władzy. Właśnie wtedy Stanisłau Szuszkiewicz, przewodniczący Rady Najwyższej, popełnił największy błąd swojego życia: poparł Aleksandra Łukaszenkę, zgłoszonego przez Anatola Labiedźkę, na przewodniczącego komisji.
Dlaczego właśnie Łukaszenka? Jak nam po latach tłumaczył sam Szuszkiewicz, szef parlamentu miał trochę dość nadpobudliwego deputowanego ze Szkłowa proszącego o głos przy każdej okazji, a potem perorującego nawet grubo ponad godzinę. Postanowił gdzieś skanalizować jego energię. Szuszkiewicz nie wiedział, że wspierając kandydaturę Łukaszenki, uruchamia lawinę.
Swietłana Kalinkina: „W taki oto sposób Stanisłau Szuszkiewicz wręczył Łukaszence granat, niedługo trzeba było czekać, aż deputowany ze Szkłowa wysadzi kraj w powietrze”.
W rzeczywistości kandydatura Łukaszenki na szefa dziewięcioosobowej komisji mogła liczyć na szersze poparcie. Jak zauważa Waler Karbalewicz, był to dla wszystkich wygodny kompromis. Opozycja nie mogła przeforsować nikogo z własnych szeregów, a Łukaszenka ze swoją bezceremonialnością i niechęcią do nomenklatury wydawał się dobrym kandydatem, tymczasem otoczenie premiera Kiebicza miało nadzieję, że Łukaszenką będzie można sterować. Widziano w nim może trochę narwanego, ale jednak typowego przedstawiciela lokalnej nomenklatury, który wyrwał się do stolicy, ale gotów jest postępować według utartych schematów w stylu „wicie–rozumicie”. Wszyscy okropnie się pomylili. Ta pomyłka odbija się białoruskim opozycjonistom czkawką do dziś.
Stanowisko przewodniczącego komisji pozwoliło Łukaszence poczuć się kimś ważnym. Dzień po nominacji zgłosił się do Szuszkiewicza z żądaniem przyznania służbowego gabinetu i samochodu. Poczuł, że jest na fali.
Tymczasem części opozycji – młodym, ambitnym politykom, którzy marzyli o zajęciu miejsca radzieckiej nomenklatury i pozbawieniu wpływów takich ludzi jak ówczesny premier Wiaczasłau Kiebicz – Łukaszenka zaczął się jawić jako osoba przydatna w walce o władzę. Kiebicz, ociężały, łysy aparatczyk, nie był w stanie zrozumieć, że „idzie nowe”, należał przecież do partyjnej konserwy. Tymczasem ci młodzi politycy przeszli do historii Białorusi jako młode wilki. Mieli wówczas koło czterdziestki i bardzo duże ambicje. Ich mózgiem był Wiktar Hanczar, to jemu przypisuje się pomysł, by z Łukaszenki uczynić kandydata na prezydenta kraju. Miał posłużyć za taran do przebicia się do władzy.
Aleksander Grigoriewicz zaczął pracę nad przygotowaniem raportu na temat korupcji w państwie, wszędzie tropił spiski i łapownictwo. Pomagał mu sztab ludzi: deputowani, dziennikarze rządowego dziennika „Sowietskaja Biełaruś”, dokumenty dostarczali pracownicy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, kwity podsyłały też służby specjalne.
Siarhiej Antonczyk, deputowany z ramienia Białoruskiego Frontu Ludowego i członek komisji, z którym rozmawialiśmy kilka lat temu, wspominał zachowanie Łukaszenki następująco:
Zwariował po tym, jak jego status się podniósł. Był już innym człowiekiem. Na posiedzeniach mówił godzinami. Innym nie dawał dojść do głosu. Nie interesowała go korupcja jako problem do rozwiązania, ale zbieranie kwitów na ludzi. Mieliśmy informacje o lewych interesach rodziny Kiebicza. Kiedy podnosiliśmy sprawę na komisji, Łukaszenka mówił, żebyśmy to zostawili.
Pogromca korupcji
Wielu Białorusinów dobrze zapamiętało 14 grudnia 1993 roku. Kiedy tego dnia Aleksander Łukaszenka wszedł na mównicę i zaczął czytać swój raport na temat korupcji, sala zamarła. Łukaszenka przyznał, że „kierują nim mieszane myśli, uczucia i emocje […], czuje pustkę w duszy z powodu dziejących się w kraju rzeczy”. Sytuację na Białorusi porównał do sytuacji w Kolumbii i na Sycylii.
Tego samego dnia gazeta „Sowietskaja Biełaruś” opublikowała wielki wywiad z Łukaszenką, w którym ten powtarzał swoje wnioski z raportu. Mówił o wycieczkach ludzi władzy „po Paryżach i Bahamach” i zorganizowanych klanach przestępczych. Samo wystąpienie było zaś transmitowane na całą Białoruś w radiu i telewizji, a nazajutrz relacjonowane przez prasę. Deputowany Łukaszenka otrzymał od kogoś z otoczenia Kiebicza dokumenty obciążające Szuszkiewicza i podczas swojej mowy stwierdził, że przewodniczący Rady Najwyższej „wykorzystał służbowe stanowisko w celach prywatnych i wyremontował daczę za służbowe pieniądze”. To oskarżenie przeszło do historii Białorusi pod nazwą „afera o paczkę gwoździ”, deputowani podśmiewali się z afery wokół daczy Szuszkiewicza. Całość była znacznie bardziej prozaiczna: Szuszkiewicz rzeczywiście miał daczę, co nie jest niczym dziwnym, i zbudował na niej garaż wart około stu dolarów. Nie miał pod ręką ekipy budowlanej, wynajął więc do tego człowieka, który w parlamencie zajmował się reperowaniem sprzętu, i do tego zapłacił mu z własnej kieszeni. Wszystko to były jednak szczegóły, w które nikt się nie wdawał. Tego dnia dla opinii społecznej Szuszkiewicz stał się kłamcą i złodziejem.
Michaił Czyhir: „Byłem na tej daczy. Drewniana, skromna chałupa. Aż się dziwiłem, że przewodniczącego Rady Najwyższej nie stać na coś lepszego”. Oskarżenie miało poważne konsekwencje, ponieważ przyczyniło się do dymisji Szuszkiewicza.
Wiele oskarżeń rzuconych przez Łukaszenkę było czystym populizmem, nie zawierało jakichkolwiek konkretów, na przykład zarzucił jednemu z deputowanych, że jeździ zagranicznym autem.
Ale raport zadziałał i dzięki mediom Łukaszenka, zupełnie jak inni przyszli dyktatorzy w dziejach świata, stał się politykiem rozpoznawalnym w całym kraju, i to jako pogromca korupcji. W kraju, w którym ludzie na fali zmian przetaczającej się przez cały obóz poradziecki czekali na lepsze życie, Łukaszenka zdobywał uznanie. Wreszcie ktoś rozprawiał się z tą opasłą nomenklaturą, która żywi się kawiorem i pije najlepszy koniak.
Czy to wtedy