zorganizował bowiem wokół siebie oddanych współpracowników i rozpoczął ożywioną kampanię wyborczą, której głównym motywem była krytyka dotychczasowych porządków. Okazało się, że pogonił tym samym Kiebiczowi kota, ponieważ partyjny pewniak wygrał wybory ledwo, ledwo, i to przy ogromnym wsparciu administracji państwowej.
Łukaszenka poczuł gorycz porażki. Była to jednak porażka, która zapowiadała przyszłe zwycięstwo. Według Alaksandra Fiaduty Łukaszenka:
miał realną szansę zostać deputowanym Związku Radzieckiego, gdzie jego polityczny dar uczyniłby go jednym z ulubieńców całego państwa, których potem, po upadku radzieckiego systemu, czekało zapomnienie. Wielu polityków doby pierestrojki, którzy wybili się ze swoich regionów, by robić karierę w Związku Radzieckim, razem ze Związkiem Radzieckim te kariery pokończyli […]. Tak więc wygrał Aleksander Łukaszenka znacznie więcej, niż przegrał.
I choć Łukaszenka nie został wtedy deputowanym, wybory te miały bezpośredni wpływ także na jego osobisty los. Po nich bowiem już nic w Związku Radzieckim nie miało być takie jak przedtem. Deputowani okazali się bowiem zwolennikami pierestrojki i zaczęli otwarcie mówić o kryzysie państwa. Był wśród nich chociażby Andriej Sacharow. Obrady transmitowała telewizja, poruszano tematy, o których nie wolno było mówić od kilkudziesięciu lat, i wszystko, o czym była mowa, natychmiast trafiało do obywateli Związku Radzieckiego.
Wyniki pierwszych, tylko częściowo demokratycznych, wyborów na deputowanych Związku Radzieckiego okazały się zupełnie nie takie, na jakie liczyło partyjne kierownictwo podejmujące rok wcześniej na XIX konferencji partyjnej decyzję o ich przeprowadzeniu – piszą Rudolf Pichoja i Andrij Sokołow w książce Istorija sowriemiennoj Rossii. – KPZR nie mogła przeprowadzić skutecznej kampanii wyborczej. To było tym dziwniejsze, że do dyspozycji był olbrzymi aparat partyjny, sięgający najmniejszych wiosek, każdego przedsiębiorstwa, szkoły czy budynku administracyjnego. Do dyspozycji była prasa i inne środki. Zabrakło jednak zaufania.
Niedawny entuzjazm wywołany hasłami „odnowionego socjalizmu”, „przyspieszenia”, „przebudowy wszystkich aspektów życia społecznego” umarł, zostawił po sobie rozczarowanie, bony na większość produktów żywnościowych, ogromne kolejki za wódką, niekończące się dyskusje o skorumpowanych aparatczykach i ich nieograniczonych – rzeczywistych i nie – przywilejach. Niezakończony konflikt w Górskim Karabachu zmuszał do powątpiewania w skuteczność władzy państwowej. Publikacje w prasie dyskredytowały KPZR, przedstawiały jej historię jako ciąg przemocy, przestępstw i oszustw. Jedynym argumentem za zachowaniem jednopartyjnego systemu władzy w państwie było wyrażane pół żartem, pół serio powiedzenie, że więcej jak jednej partii kraj nie wykarmi.
Wiktor Coj, lider kultowego zespołu Kino, w 1989 roku śpiewał: „Przemian! Żądamy przemian!”, i rzeczywiście zmiany miały nadejść. Także w politycznej karierze Łukaszenki.
Już kilkanaście miesięcy później, w 1990 roku, Aleksander Grigoriewicz wygrał wybory do Rady Najwyższej Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Także te wybory były względnie demokratyczne. Ordynacja zakładała, że mandat uzyska ten, kto zdobędzie ponad połowę głosów; jeśli nikt takiego wyniku nie osiągnął, głosowano jeszcze raz.
Łukaszenka kontrkandydatów z rejonu szkłowskiego miał nie byle jakich, należeli do wpływowej nomenklatury. Jeden był na przykład miejscowym ginekologiem i chwalił się, że wszystkie kobiety w okolicy na pewno oddadzą głos właśnie na niego. Wygrał jednak Łukaszenka, zdobywając w pierwszej turze 45,5 procent głosów i 68 procent w drugiej turze. I tak dyrektor sowchozu, znany w obwodzie mohylewskim, ale nie poza jego granicami, został deputowanym Rady Najwyższej ze Szkłowa. Otrzymał mandat i z prowincji wyjechał do Mińska.
Wódka i ogórki
A nadchodzący czas zmian akurat sprzyjał marzycielom. W Związku Radzieckim trwała pierestrojka. Białoruś opierała się jej najdłużej, jeden z publicystów nazwał nawet tę republikę Wandeą komunizmu. Tak jak mieszkańcy francuskiej Wandei opierali się rewolucji pod koniec XVIII wieku, tak Białorusini nie akceptowali pierestrojki. Młyny historii jednak mełły powoli i do parlamentu udało się wejść także deputowanym Białoruskiego Frontu Ludowego. To za sprawą jej lidera Zianona Paźniaka Białorusini poznali dwa lata wcześniej makabryczną historię położonego na obrzeżach Mińska lasku Kuropaty. Dziś stoi tu wielki supermarket, ludzie kąpią się w pobliskim jeziorku i opiekają mięso na grillu. Pewnie nie wszyscy wiedzą, że to uroczysko położone jest na ludzkich szczątkach. Po opublikowaniu w czasopiśmie „Literatura i Mastactwa” artykułu Zianona Paźniaka i Jauhiena Szmyhalowa Kuropaty. Droga śmierci o masowych rozstrzeliwaniach Białorusinów, ale także obywateli II Rzeczypospolitej w latach stalinowskiego terroru, doszło do wielkiej demonstracji. Ludzie przemaszerowali ławą do leżących pod miastem Kuropat, by symbolicznie uczcić pamięć rodaków zamordowanych w czasach stalinowskiego wielkiego terroru. Nieśli biało-czerwono-białe flagi, skandowali hasła po białorusku. Kiedy Łukaszenka już dojdzie do władzy, to miejsce będzie mu się źle kojarzyć. Wielokrotnie będzie się starał usunąć krzyże z biało-czerwono-białymi flagami postawione tam przez Białorusinów. Ostatnim razem w 2019 roku.
Ale wróćmy do 1988 roku: powstały wówczas Białoruski Front Ludowy był organizacją skupiającą inteligencję, która domagała się większej demokratyzacji życia, ale także kładła nacisk na tradycję narodową – to również było coś zupełnie nowego, bo przecież do niedawna wszędzie lansowano internacjonalizm, a samą białoruskość uważano za symbol zacofania.
Tak rozpoczęło się narodowe odrodzenie Białorusi, która za przykładem innych republik coraz odważniej demonstrowała swoją odrębność od Rosji. Jeszcze poprzedni parlament republiki ustanowił, że język białoruski jest językiem narodowym. Nie można jednak porównywać świadomości Białorusinów ze świadomością narodów bałtyckich czy Ukraińców. Historyk dwudziestowiecznej Białorusi Eugeniusz Mironowicz pisał:
Nawet gdy wiedza o zbrodniach komunistycznych stała się szeroko dostępna, pomniki Lenina, Dzierżyńskiego i innych bohaterów bolszewickich nie znikły z centralnych placów miast białoruskich. Imiona bolszewików odpowiedzialnych za ludobójstwo pozostały w nazwach ulic, kołchozów i zakładów pracy.
Jeszcze podczas wyborów do Rady Najwyższej ZSRR władze zdołały powstrzymać narodowców, ale w wyborach do Rady Najwyższej na Białorusi już nie były w stanie. Próbowano nie dopuścić narodowców do kandydowania, ale po licznych demonstracjach musiano ustąpić. I choć deputowani z organizacji Zianona Paźniaka stanowili raptem około 10 procent wszystkich członków parlamentu, byli zwartą grupą potrafiącą często narzucać zdanie coraz bardziej zdemoralizowanej komunistycznej większości.
Większość tamtego parlamentu można określić mianem „starej partyjnej konserwy”. W ławach deputowanych zasiadali obywatele w ledwie dopinających się brązowych garniturach, czytali gęsto zadrukowane radzieckie gazety, ziewali, kiedy z mównicy płynęła mowa-trawa, której nikt nie słuchał. Pojawienie się młodych polityków pokroju Aleksandra Łukaszenki czy gotowych do ideologicznej walki narodowców było jak powiew świeżego powietrza w zatęchłej sali parlamentu, nawet jeśli czasem oznaczało chaos. Nie ma się czemu dziwić, całe społeczeństwo, ze swoimi nowymi elitami na czele, nie znało procedur demokratycznych.
Wiaczasłau Kiebicz, stary partyjny wyjadacz (i jak pamiętamy, konkurent Łukaszenki w 1989 roku), w swoich wspomnieniach o pierwszym posiedzeniu parlamentu pisał:
Brak doświadczenia w pracy parlamentarnej wpływał na przebieg sesji. Sporo czasu schodziło na dyskutowaniu o drobnych proceduralnych kwestiach. Niektórzy deputowani podchodzili do mikrofonu tylko po to, by zwrócić na siebie uwagę wyborców, mówili nie na temat, kłócili się ze sobą. Prawie dwa dni zeszło na ustalenie porządku obrad.
Wśród tych niedoświadczonych deputowanych był także Łukaszenka, który natychmiast stał się jednym z aktywniejszych polityków