Tak wyraził się kiedyś o białoruskim prezydencie reżyser filmowy Jury Chaszczawacki. Obłąkane oczy Łukaszenki wypatrują spisków, szpiegów, zdrajców. Każdego, kto czyha na jego władzę. Choć Łukaszenka śmieje się od ucha do ucha, to jego oczy nie uśmiechają się nigdy. To zimne oczy dyktatora. Człowieka, który nikomu nie uwierzy na słowo. Musi zobaczyć. Dlatego – podobno – patrzył, jak na jego rozkaz bije się niepokornych deputowanych, a morderstwa polityczne kazał rejestrować na kasecie wideo. Spojrzenie Łukaszenki – człowieka, który nigdy nie wybacza – kryje wiele tajemnic.
Rozdział, w którym Aleksander Grigoriewicz przychodzi na świat, kończy szkoły i zostaje panem na gospodarstwie
Gdyby Aleksander Łukaszenka był średniowiecznym władcą, musielibyśmy wymienić przedziwne znaki na niebie i ziemi, które poprzedziły jego przyjście na świat. Nie wiemy jednak, czy przed 30 sierpnia 1954 roku na ziemiach Białorusi urodziły się na przykład dwugłowe cielęta, wiemy za to, że nie przelatywała wówczas nad ziemią żadna kometa. Wiemy też, że w styczniu 1954 roku w Ameryce Północnej odnotowano najniższą temperaturę (minus sześćdziesiąt sześć stopni Celsjusza), a 30 czerwca miało miejsce całkowite zaćmienie Słońca. Tamtego roku w Związku Radzieckim władzę przejął Nikita Chruszczow (14 marca), a hokejowa reprezentacja ZSRR w swym pierwszym oficjalnym meczu pokonała Finlandię 8:2, na samej zaś Białorusi ci, którzy mieli odpowiednio nastawione odbiorniki radiowe, mogli po raz pierwszy wysłuchać audycji białoruskiej sekcji Radia Wyzwaleńnie, po kilku latach przemianowanego na Radio Swoboda.
Rok 1954 niczym szczególnym się więc nie wyróżniał. To, co naprawdę doniosłe: koniec wojny w Korei, śmierć Józefa Stalina i wejście Związku Radzieckiego do klubu atomowego, dokonało się rok wcześniej. Także lata następne były ważniejsze, przyniosły choćby odwilż w obozie komunistycznym. Możemy zatem przyjąć, że narodziny Aleksandra Łukaszenki były – w tym zwyczajnym 1954 roku – wydarzeniem niezwykle doniosłym, choć miliony ludzi miały się o tym przekonać dopiero kilkadziesiąt lat później.
Aleksandria, wioska wtulona w prawy brzeg Dniepru, leży nieopodal Szkłowa. Wieś, jakich setki na Białorusi, w XVIII wieku, w wyniku rozbiorów Polski, znalazła się w granicach Imperium Rosyjskiego. Był tu kowal, dwie cerkwie prawosławne i dwa młyny wodne, żyła społeczność żydowska. Wokół toczyły się wojny, przychodzili bolszewicy, hitlerowcy, Armia Czerwona, a Aleksandria żyła swoim powolnym, statecznym życiem: po Dnieprze kursował prom, utworzono sowchoz, uprawiano ziemię, hodowano trzodę. Wieczorami mieszkańcy spotykali się po domach, w których nie było bieżącej wody, i siedzieli przy świeczce. Dla żyjących tu ludzi świat kończył się i zaczynał na Aleksandrii albo niedaleko za jej granicami, w Witebsku czy Orszy, większych, historycznych miastach Białorusi.
W dwudziestowiecznej historii wioski można odnotować dwa doniosłe wydarzenia: otwarcie linii kolejowej Witebsk–Orsza–Żłobin w 1902 roku (nitka kolei przebiegała przez oddalony od Aleksandrii o kilometr Kopyś, co pozwoliło wsi zbliżyć się do miasta) i narodziny Aleksandra Łukaszenki (30 sierpnia 1954 roku); przyszły prezydent Białorusi przyszedł na świat w przysiółku Kopyś. Gdyby nie ten drugi fakt, być może dziś nikt by o Aleksandrii nie wspominał. Byłaby wyludniającą się wioską, zamieszkaną w większości przez emerytów, zabitą dechami, a tymczasem jest jednym z ciekawszych miejsc na Białorusi, czyli zamkniętą przed dziennikarzami sławną „wsią prezydenta”. Wielu Białorusinów mylnie uważa, że jej nazwa pochodzi od imienia prezydenta, w rzeczywistości wywodzi się od imienia Aleksandra Chodkiewicza, który był synem Iwana Chodkiewicza, hetmana litewskiego zmarłego w niewoli tureckiej.
Rodzina Aleksandra Łukaszenki z Aleksandrią związana jest zresztą od pokoleń, tu urodziła się jego matka Jekatierina Trafimauna, która odebrała wykształcenie w miejscowej szkole (cztery klasy podstawówki). Tu też w 1939 roku zmarł dziadek Łukaszenki Trafim, głowa rodziny Łukaszenków.
Życiorys ojca Łukaszenki owiany jest aurą tajemnicy, prezydent wspomina o nim rzadko i myli się w wersjach wspomnień. Historii o Grigoriju X (ojciec miał na imię Grigorij, sądząc po otczestwie, którym Łukaszenka się posługuje, X – ponieważ nie wiemy, jak się nazywał, prezydent nosi panieńskie nazwisko matki) jest wiele w białoruskich biografiach głowy państwa, zarówno w tych oficjalnych, jak i pióra opozycyjnych dziennikarzy. Według jednej z nich Jekatierina Trafimauna zakochała się w kowalu i z nim poczęła syna, według innej ojciec Łukaszenki był jednookim Żydem o imieniu Grisza. Są tacy, którzy przekonują, że ojciec był Cyganem. Część biografów twierdzi, że Jekatierina Trafimauna szybko owdowiała, część – że związała się z żonatym mężczyzną. Nie wiemy więc, w jakich okolicznościach i dokładnie kiedy ojciec Łukaszenki pojawił się w życiu Jekatieriny Trafimauny. Sam prezydent kiedyś powiedział, że był drugim synem, pierworodny miał umrzeć w wieku dwóch lat. Później nigdy nie wracał do tej wersji, został po prostu jedynakiem. Zdarzyło się też Łukaszence powiedzieć, że jego ojciec zginął na froncie II wojny światowej. Co jednak zrobić z faktem, że Łukaszenka urodził się dziewięć lat po tej wojnie?
Jekatierina Trafimauna nieraz chciała uciec z Aleksandrii. Spróbowała pod koniec II wojny światowej, kiedy przeprowadziła się do Orszy, by zakosztować miejskiego życia. Pracowała na kolei i w fabryce lnu (to tu, według jednej z wersji, miała poznać ojca Łukaszenki). Wróciła na wieś, będąc już w ciąży. Uciekła kolejny raz, gdy w 1954 roku na świecie pojawił się Saszka, ludzie wytykali ją bowiem palcami. Tego odium społecznego i biedy nie mogła znieść. Kobieta sama z dzieckiem na wsi… Zresztą Jekatierina Trafimauna wiedziała, jak to jest być samotną matką – ją i szóstkę rodzeństwa matka także wychowywała w pojedynkę. Saszką zajęły się więc siostry Jekatieriny Trafimauny, podczas gdy ta znów zamieszkała w Orszy, a wróciła do Aleksandrii, kiedy Saszka miał trzy lata.
Łukaszenka nie ukrywa, że w domu rodzinnym było biednie. W jednym z wywiadów powie: „Mieliśmy z mamą półtora hektara ziemi. Nie mogliśmy kupić wódki, więc za butelkę samogonu załatwialiśmy w kołchozie konia. Ja prowadziłem konia, a mama szła za pługiem”.
Życie w Aleksandrii toczyło się powoli. Jekatierina Trafimauna mieszkała z siostrą i jej synem w domu odziedziczonym po ojcu. Choć Saszka nie miał rodzeństwa, w domu było ludnie i gwarno, w dorastaniu towarzyszyli mu kuzyni i ciocie.
Chałupa – drewniana i prymitywna – ledwie się trzymała; zresztą w wiosce był tylko jeden dom z cegły, reszta z drewna, kryta słomą. Szczególnie trudno było przetrwać zimę: trzymały ostre mrozy, dom z trudem dawało się ogrzać. Jekatierina Trafimauna była dojarką w aleksandrowskim sowchozie, otrzymywała jakieś 15–20 rubli miesięcznie. Lżej było latem, kiedy krowy dawały więcej mleka, można było wtedy wyciągnąć 50–60 rubli. Była to pensja głodowa, bochenek chleba kosztował wówczas rubla, a kilogram mięsa 15 rubli. Saszka od najmłodszych lat pomagał matce, był zdrowy i silny. W jednym z wywiadów prezydent pochwalił się, że nauczył się doić krowy lepiej i szybciej niż zawodowa dojarka.
Dziadek Mróz i Śnieżynka
W Związku Radzieckim lat siedemdziesiątych XX wieku trwał breżniewowski zastój, mało kto myślał, że kiedyś będzie inaczej, o pierestrojce nawet się nie śniło. W atmosferze takiego marazmu mijało dzieciństwo Łukaszenki. Można sobie tylko wyobrażać, jak przygnębiająca musiała być wówczas białoruska wieś – uboga, odcięta od świata, bez asfaltowych dróg, często bez prądu i bieżącej wody. Tymczasem w gazetach oglądało się zdjęcia obwieszonego medalami Leonida Breżniewa i jego komandy, podstarzałe kierownictwo Kraju Rad podejmowało coraz głupsze decyzje: zatrzymano proces destalinizacji rozpoczęty przez Nikitę Chruszczowa, wzmocniono cenzurę