opozycji niż o obozie władzy. Ludzie opozycji, intelektualiści są bowiem bardziej otwarci i gotowi do rozmowy niż ludzie z obozu Łukaszenki[1]. Białoruski reżim pilnuje, by nic nie wyciekło z administracji prezydenta.
Jednak przedstawiany przez nas obraz Białorusi byłby niepełny bez opowieści o Łukaszence. Jest on bowiem centralną postacią w tym kraju. Jak sam powtarza, jest na Białorusi jedynym politykiem. To on decyduje właściwie o wszystkim, co się dzieje w jego państwie, i bez jego wiedzy nic nie może się wydarzyć.
Łukaszenka jest więc symbolem białoruskiego państwa – jego ładu, ustroju politycznego, w pewnym stopniu pragnień tamtejszego społeczeństwa. Jest także symbolem lęku i prześladowań, pojawia się jako wzorzec w kulturze – i oficjalnej, i alternatywnej. Przez wielu znienawidzony, ale i przez wielu akceptowany, a nawet kochany, jest w końcu twórcą współczesnego państwa białoruskiego. Niepodległej Białorusi.
Łukaszenka na swój sposób kocha Białoruś. Miłością despoty. Ślepą i zgubną. Wszyscy nasi rozmówcy, zarówno działacze polityczni, politolodzy, dziennikarze, jak i mieszkańcy Białorusi, powtarzali to samo: „Tak, Łukaszenka kocha Białoruś, uważa ją za swoją”. To nie opływający w luksusy Wiktor Janukowycz, to nie dyktator w rodzaju Władimira Putina. To najdłużej rządzący we współczesnej Europie prezydent – w 2019 roku minęło dwadzieścia pięć lat od chwili, gdy przejął stery państwa.
Łukaszenka zrobił na Białorusi oszałamiającą karierę – z pozycji biednego wiejskiego chłopca doszedł do stanowiska prezydenta kraju. Taka kariera nie byłaby możliwa, gdyby nie zamieszanie wywołane pierestrojką i późniejszy rozpad Związku Radzieckiego. To były okoliczności sprzyjające tym, którzy potrafili wykorzystać sytuację. Łukaszenka potrafił. Białoruś nie była jednak szczytem jego marzeń. W pewnym momencie Aleksander Grigoriewicz Łukaszenka dojrzał szansę, by zasiąść na Kremlu jako prezydent państwa powstałego z połączenia Rosji i Białorusi. Warunki znów były sprzyjające – postępująca degradacja Borysa Jelcyna zmuszała do rozważania problemu sukcesji po nim. A wielu Rosjanom podobało się to, co Łukaszenka robił na Białorusi, zresztą do dziś w Rosji można usłyszeć pochwalne wypowiedzi na jego temat. Białoruski prezydent objeżdżał więc wyniszczone transformacją regiony Rosji i podbijał serca jej mieszkańców. Być może niewiele brakowało, a prezydent Białorusi zyskałby dostęp do atomowego guzika. Łukaszenka nie stanął jednak na czele wielkiego wschodniosłowiańskiego mocarstwa, drogę zagrodził mu niepozorny były funkcjonariusz KGB Władimir Putin. Znając późniejszą historię Białorusi, można sobie tylko wyobrazić, jak funkcjonowałoby to superpaństwo. Może to, co się dzieje w Rosji pod rządami Putina, nie jest jeszcze najgorszym z możliwych wariantów.
Bywając na Białorusi, często przemierzaliśmy ogromny plac Październikowy położony w samym centrum Mińska nieopodal gmachu administracji prezydenta. Z jednego jego końca na drugi szliśmy na jakieś spotkanie czy wywiad. W naszym przekonaniu ten plac w jakimś stopniu symbolizuje Białoruś. Jest przerażający – przestronny i ziejący pustką, w zimie hula po nim wiatr, w lecie słońce topi asfalt, nie ma tu jednak żadnej krzątaniny, życia ulicznego i gwaru.
Ludzie szybko przemykają przez plac Październikowy, biegną dalej szerokimi arteriami albo znikają w przejściach podziemnych i kolejkach do metra. Jakby nie mieli czasu na życie kawiarniane (kawiarnie zaczęły się tu pojawiać dość niedawno), na śmiech. Pojedynczy człowiek na placu wydaje się nic nieznaczącym punkcikiem. Takie punkciki przesuwają się po nim w różnych kierunkach. Czy ich egzystencję ktoś z góry zaplanował? Wydziela im czas na poszczególne czynności, tak jak w powieści Jewgienija Zamiatina My, w której bohaterowie mają Godziny Osobiste (przeznaczone na prywatność) i Godziny Seksualne (przeznaczone na seks)? Bohaterowie Zamiatina – zupełnie jak obywatele kraju Łukaszenki – żyją w państwie wyglądającym na arkadię: władca dba o zaspokajanie ich potrzeb, karmi i ubiera, a w zamian żąda, by obywatele w Dniu Jednomyślności oddali na niego głos. Zgodnie i bez szemrania. W powieści często pojawia się fraza: „Nie ma ja, jesteśmy my”, dyktatury nie lubią indywidualistów.
Na Białorusi Łukaszenka dzieli czas obywateli podobnie: są obowiązkowe prace społeczne, obowiązkowe zebrania w zakładach pracy, na których chwali się Białoruś i jej ustrój, obowiązkowe defilady – jeśli nie pójdziesz, wylecisz z pracy albo ze studiów. Łukaszenka jest dobrym Ojcem Narodu: to on o ten naród dba, zapewniając obywatelom świadczenia socjalne, pensje i emerytury wypłacane na czas. W zamian chce tylko jednego – zwołuje obywateli w swoim Dniu Jednomyślności i żąda postawienia krzyżyka przy swoim nazwisku. Łukaszenka znalazł nawet nazwę na ten dzień, mówiąc, że odnosi wtedy „eleganckie zwycięstwo”, czyli wygrywa w wyborach prezydenckich, miażdżąc rywali, musi mieć minimum 80 procent głosów. Jak długo to może trwać? Tego nie zdoła przewidzieć nawet najlepszy analityk. Może dojdzie do przewrotu pałacowego? Może grupka zapaleńców społeczników pociągnie za sobą ospałe społeczeństwo i obali białoruskiego satrapę, tak jak Majdan na Ukrainie zmiótł Janukowycza? A może Łukaszenka będzie rządzić jeszcze dekadę, w końcu nie jest starym politykiem. Jedno jest pewne: Łukaszenka zasługuje na uczciwą ocenę. To – na swój sposób – polityk wybitny. Jest na Białorusi znienawidzony, zgoda. Ale jest też kochany. Jest dyktatorem i uśpił swój kraj, w dużej mierze Białoruś wciąż tkwi w Związku Radzieckim, ale też po ponad dwóch dekadach rządów Łukaszenki nikt na Białorusi nie powie: „Jestem tutejszy”. Każdy powie: „Jestem Białorusinem”.
W nowym wydaniu książki z 2021 roku uzupełniliśmy tekst o opis wydarzeń, które miały miejsce po 2015 roku.
Do tej pory Białorusini tylko milczeli. W metrze, w autobusie, na ulicy – wszędzie widziało się szare, zmęczone twarze i przejmujące milczenie. Bo milczenie, opanowanie należały do natury Białorusinów – tak też mówi o swoim narodzie słynny białoruski pisarz Adam Hlobus. W białoruskim metrze panuje cisza, wchodzący na stację ludzie przytrzymają wahadłowe drzwi kolejnemu pasażerowi, podczas gdy w Rosji można takimi drzwiami oberwać w nos.
Najwięcej o milczącym człowieku mówią jego oczy. Na Białorusi to zrozpaczone, rozmyte spojrzenie matek stojących pod aresztem i wypatrujących w oknach swych dzieci; ból i ślepe spojrzenie w oczach ludzi, którym reżim Łukaszenki zamordował bliskich. Przerażone i wyjące z bólu oczy pałowanych demonstrantów. Albo ślepe spojrzenie pogodzonych z losem, zgnojonych ludzi, którym reżim reguluje każdą sferę życia. I wyrachowany wzrok koniunkturalistów, których też jest sporo i którym na Białorusi żyje się dobrze.
Przez to milczenie i przez swą ponurość Białoruś długo nas przygnębiała. Pełna była ograniczeń, w niezdrowy sposób uporządkowana i czysta, tą czystością chwalił się sam Łukaszenka („Nasze miasta są czyściutkie”). Zmiany zachodziły powoli. W 2010 roku po sfałszowanych wyborach prezydenckich ludzie wyszli na ulicę, a manifestacje krwawo spacyfikowano. Ale na szczęście białoruskie życie polityczne i społeczne nie toczyło się już jedynie w rytmie: stagnacja – krótkie przebudzenie społeczne – stagnacja. Białorusini się zmieniali. Nieme protesty przerodziły się w klaszczące. Ludzie spontanicznie zbierali się w centrach miast, nie skandowali haseł, tylko stali i klaskali. Coraz większe uzależnienie Białorusi od Rosji, ustanawianie absurdalnych praw (takich jak podatek od bezrobocia) zmuszały ludzi do wychodzenia na ulicę.
Dziś trudno określić, jak zmieniało się w ostatnich latach społeczne poparcie dla Łukaszenki, bo w 2016 roku zlikwidowano jedyny niezależny ośrodek badania opinii publicznej NISEPI prowadzony przez profesora Olega Manajewa. Po sfałszowanych wyborach prezydenckich w 2020 roku setki tysięcy Białorusinów zaprotestowało po raz kolejny. Nie wiemy, czy byli wśród nich ci, którzy jeszcze niedawno z przekonaniem głosowali na Łukaszenkę (mityngi wspierali emeryci, elektorat Łukaszenki). Czy byli wśród nich młodzi pracownicy korporacji, do tej pory koniunkturaliści, którym reżim zapewniał