do dziś zdaje się przypominać o tamtym wydarzeniu, kiedy co pewien czas pojawia się na niej coś w rodzaju nerwowego tiku.
Oczywiście zamach stanu mógłby się nie udać, gdyby praworządność znalazła nazajutrz obrońców. Tak się jednak nie stało. Nazajutrz pokrzywdzonych deputowanych milicja nie chciała wpuścić do sali obrad i musieli się tam wedrzeć siłą. To posiedzenie Rady Najwyższej zdominowały dyskusje o zajściach poprzedniej nocy, przeważały oczywiście głosy oburzenia, ale… na tym właściwie się skończyło. Łukaszenka, którego obecności się domagano, nie pofatygował się do parlamentu. Wezwał do siebie przewodniczącego Rady Najwyższej, co już samo w sobie ustawiło całe spotkanie. Potem publicznie stwierdził, że deputowanych opozycji wyciągnięto z parlamentu dla ich dobra, sugerował też, że zrobili sobie wówczas małą bibkę. Obiecał upublicznić nagranie z feralnej nocy, by wszyscy zobaczyli, że nikomu nie spadł włos z głowy, ale nigdy tego nie uczynił.
Pozostali deputowani nie podjęli już żadnych starań, by pociągnąć Łukaszenkę do odpowiedzialności. Co więcej, wystraszeni, zgodzili się na przeprowadzenie referendum.
Nie po raz pierwszy i nie ostatni Łukaszenka osiągał swoje nie tylko dzięki determinacji, ale także dlatego, że mu na to pozwolono. Rok wcześniej wygrał wybory prezydenckie, bo jego kontrkandydaci byli skłóceni i podzieleni, a teraz już jako prezydent mógł sięgać po władzę absolutną, bo ci, którzy mogli stanąć mu na drodze, ustępowali. Choćby w tym momencie należy wskazać na odpowiedzialność białoruskich elit za autorytaryzm, który zrodził się w ich kraju.
Referendum i jednoczesne wybory parlamentarne, bo właśnie kończyła się kadencja wybranej jeszcze w czasach radzieckich Rady Najwyższej, zbliżały się wielkimi krokami. Kampania odbywała się pod dyktando prezydenckiej propagandy. Łukaszenka już wcześniej zagwarantował sobie pełne panowanie w przestrzeni medialnej.
Pół roku wcześniej bowiem, pod koniec 1994 roku i raptem kilka miesięcy po objęciu rządów, groźbami i prośbami doprowadził do tego, że gazety nie wydrukowały przemówienia jednego z opozycyjnych posłów, Siarhieja Antonczyka, który wyciągnął na światło dzienne przypadki korupcji w państwie. O Antonczyku – niezwykle impulsywnym mężczyźnie – mówi się na Białorusi, że „chciał zostać Łukaszenką bis”. Łukaszenka, który sam zdobył ogromną popularność, wygłaszając swego czasu w parlamencie antykorupcyjny raport otwierający mu drogę do prezydentury, wiedział, że nikomu innemu nie może pozwolić na podobną akcję. Wówczas w geście protestu wydrukowano gazety z całymi pustymi stronami; może gdzie indziej taka postawa dziennikarzy wstrząsnęłaby opinią publiczną, ale życie polityczne na Białorusi z tego powodu nawet nie drgnęło. Skończyło się na jednorazowej akcji. Od tej pory dziennikarze, widząc, że ani w społeczeństwie, ani wśród innych polityków nie znajdą wsparcia, byli coraz posłuszniejsi woli prezydenta.
Podczas pierwszego roku rządów Łukaszenka zdołał podporządkować sobie także telewizję i radio. A gdy ktoś mu przeszkadzał, tak jak redaktor naczelny wspomnianej parlamentarnej „Narodnej Haziety”, po prostu doprowadzał do jego usunięcia. Potrzebował tylko kilkunastu miesięcy, by stłumić ewentualny opór dziennikarzy i politycznej konkurencji.
W kampanii referendalnej i wyborczej w 1995 roku miał zatem zdecydowaną przewagę. Przed referendum telewizja wyemitowała film Nienawiść: dzieci kłamstwa – sprytny miks wypowiedzi lidera narodowców Zianona Paźniaka ze zdjęciami faszystów sprzed kilkudziesięciu lat. Film miał dowieść, że w Kuropatach, lasku pod Mińskiem, to nie stalinowcy wymordowali ponad sto tysięcy ludzi w latach trzydziestych XX wieku, ale właśnie zwolennicy Hitlera, i działo się to pod biało-czerwono-białą flagą, tą samą, którą Łukaszenka właśnie chciał usunąć, a której broniła białoruska opozycja.
Łukaszenka triumfował, sam publicznie zachęcał do udziału w referendum i zniechęcał do głosowania w wyborach parlamentarnych, dając do zrozumienia, że nowo wybrani deputowani i tak nie będą się liczyć w polityce.
Czy można się więc dziwić, że w majowym referendum Łukaszenka miał poparcie trzech czwartych Białorusinów? Tymczasem wybory do Rady Najwyższej zakończyły się fiaskiem. Niska frekwencja uniemożliwiała wybór w wielu okręgach, bo zgodnie z ordynacją kandydat, by wejść do parlamentu, musiał zdobyć ponad połowę głosów przy frekwencji powyżej 50 procent. Inaczej miejsce w Radzie Najwyższej pozostawało nieobsadzone i potrzebna była dogrywka. A podległe Łukaszence komisje wyborcze już wiedziały, jak to zrobić, by frekwencja była za niska. W pierwszej turze wyborów nie tylko opozycyjny Białoruski Front Ludowy nie wprowadził nikogo do parlamentu, ale w ogóle cały parlament był sparaliżowany, ponieważ nie wybrano wystarczającej liczby deputowanych. Łukaszenka tylko dolewał oliwy do ognia, mówiąc w telewizyjnym wystąpieniu:
Nie będę na nikogo głosował. Na nikogo! Wszyscy i tak oszukają. Jedni odeszli z przywilejami, drudzy przyjdą – zgarną przywileje. I jeszcze mnie będą naciskać. Nie chodzi o to, że jestem przeciwko wyborom. Broń Boże! Ale głosować nie pójdę.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.