żubrem”, jak zwano Szuszkiewicza po podpisaniu porozumień o likwidacji Związku Radzieckiego w Puszczy Białowieskiej. Zaczął też straszyć innych polityków, że do tej pory nie ujawnił wszystkich materiałów ich kompromitujących, że ma jeszcze kwity, które mogą obciążyć innych. Zastosował zatem klasyczny, ale niemal zawsze skuteczny zabieg w stylu wiem, ale na razie nie powiem.
Pierwszą ofiarą Łukaszenki była jednak nie nomenklatura, ale Stanisłau Szuszkiewicz. W połowie stycznia 1994 roku wybuchła afera z przekazaniem Litwie dwóch działaczy komunistycznej partii poszukiwanych w związku z zajściami w Wilnie w styczniu 1991 roku, które kosztowało życie kilkunastu ludzi. Schronili się oni na Białorusi, ale służby specjalne tego kraju wydały ich sąsiadowi. W Radzie Najwyższej posypały się na białoruskich funkcjonariuszy gromy, większość deputowanych – kierująca się lojalnością wobec dawnych partyjnych towarzyszy – była oburzona. A ponieważ służby podlegały przewodniczącemu rady, gniew parlamentu spadł na Szuszkiewicza. Łukaszenka zdecydował się wtedy zadać cios – zgłosił wniosek o głosowanie wotum nieufności dla przewodniczącego Rady Najwyższej, premiera oraz osób kontrolujących służby specjalne. Premier Kiebicz w wyniku głosowania zachował fotel, deputowani opowiedzieli się jednak za odwołaniem Szuszkiewicza i szefa białoruskiego KGB.
Wszystko to odbyło się zaraz po wizycie prezydenta Stanów Zjednoczonych Billa Clintona na Białorusi. Dla małego państwa, do niedawna podległego Moskwie, wizyta ta miała wielkie znaczenie, była dowodem międzynarodowego uznania. Była też osobistym sukcesem Stanisłaua Szuszkiewicza, któremu zależało, by Białoruś zaistniała w świadomości opinii międzynarodowej. Ale to niewiele mu pomogło, musiał się pożegnać z fotelem przewodniczącego parlamentu.
Na wiosnę ruszała już kampania wyborcza. Ostatnią przeszkodą dla Łukaszenki i młodych wilków był pomysł deputowanych, by w powstającej właśnie konstytucji zapisać cenzus wiekowy wynoszący czterdzieści lat dla kandydatów na prezydenta. Łukaszenka kończył czterdzieści lat dopiero w sierpniu i taki zapis pozbawiłby go szans na staranie się o najwyższy urząd w państwie. Szczęśliwie dla Łukaszenki jego zwolennicy zastosowali wybieg psychologiczny: zarzucili deputowanym strach przed Łukaszenką i w ten sposób przeforsowali poprawkę, by bariera wieku wynosiła trzydzieści pięć lat. Konstytucja niepodległej Białorusi została przyjęta 15 marca 1994 roku.
Ludzie wspierający Łukaszenkę na boku podśmiewali się ze szkłowskiego deputowanego, swojskiego chłopaka, ale mieli nadzieję, że właśnie on – chłopek roztropek – utoruje im drogę do władzy. A na razie na tej drodze stała stara radziecka nomenklatura, z premierem Wiaczasłauem Kiebiczem na czele. W sztabie wyborczym Aleksandra Grigoriewicza – obok Wiktara Hanczara i Anatola Labiedźki – pracowali także deputowani Rady Najwyższej, o których można było powiedzieć, że niczym się nie wyróżniają. Byli to: zawsze milczący i ponury Wiktar Szejman, weteran wojny w Afganistanie, którego Łukaszenka poznał najprawdopodobniej jeszcze podczas służby wojskowej w Brześciu; Iwan Titienkow, przyszły skarbnik Łukaszenki; Leanid Sinicyn, kierujący sztabem wyborczym, po wyborach pierwszy przewodniczący prezydenckiej administracji. W zespole był także Alaksandar Fiaduta, jeden z liderów Komsomołu, wówczas młody chłopak, który po upadku komunizmu próbował się odnaleźć w nowej rzeczywistości.
Andrej Lachowicz, białoruski politolog, obecnie jest w opozycji, jednak dwie dekady temu pracował w administracji Łukaszenki i pisał analizy na temat sytuacji wewnętrznej w kraju; dziś także zajmuje się jej monitoringiem, ale już dla innych odbiorców.
Lachowicz:
Łukaszenka dysponował najbardziej kompetentnym sztabem wyborczym, miał też wszystkie niezbędne środki do prowadzenia kampanii. W czasie, kiedy Paźniak jeździł starym żiguli, Łukaszenka miał do swojej dyspozycji dwa nowe mercedesy. Jednak na publiczne wystąpienia udawał się miejskimi środkami transportu, żeby ludzie widzieli, że wychodzi z autobusu bądź tramwaju. Jest jednym z nich.
Łukaszenka cieszył się ogromnym uznaniem. Podczas zbierania podpisów popierających jego kandydaturę na prezydenta w rejonie mohylewskim (w którym rozpoczęła się polityczna droga Aleksandra Grigoriewicza) nie trzeba było chodzić po domach. Waler Karbalewicz w książce Aleksandr Łukaszenko. Portret polityczny pisze: „Wystarczyło podać adres w miejscowej prasie i ludzie przychodzili sami. Czasem powstawały kolejki, przychodziły całe rodziny, przynosili ze sobą dowody osobiste przyjaciół i znajomych”.
A na początku sztab Łukaszenki martwił się, że nie uda się zebrać podpisów niezbędnych do wystawienia kandydatury.
Pożyczona marynarka
Późną wiosną 1994 roku na Białorusi zaczęła się pierwsza w historii kampania wyborcza na urząd prezydenta. Nie licząc pomniejszych kandydatów, o głosy wyborców walczyło czterech polityków: Wiaczasłau Kiebicz, Aleksander Łukaszenka, Zianon Paźniak i Stanisłau Szuszkiewicz.
Stanisłau Szuszkiewicz – przewodniczący Rady Najwyższej i Zianon Paźniak – sumienie narodu, intelektualista, niezbyt dobrze rozpoznawalny w społeczeństwie, wystartowali przeciwko sobie, co sprawiło, że nawzajem się osłabiali. Paźniak zyskał uznanie wyborców o silnie narodowym nastawieniu, popierających natychmiastową białorutenizację kraju; Szuszkiewicz cieszył się poparciem grupy intelektualistów o mniej radykalnych poglądach. Kandydatem nomenklatury został Wiaczasłau Kiebicz. W tamtym czasie miał w kraju realne wpływy, co pozwoliło mu grać nie fair: dusił media (uniemożliwiał do nich dostęp innym kandydatom), kontrolował komisje wyborcze. Chwalił się swoimi znajomościami w Rosji, przyjaźnią z rosyjskim premierem Wiktorem Czernomyrdinem, która miała zapewnić Białorusi wsparcie Moskwy i napływ tanich surowców naturalnych. W takich warunkach Kiebicz był pewny wygranej.
Andrej Lachowicz:
Kiebicz był całkowicie przekonany o swoim zwycięstwie. We wszystkich byłych republikach radzieckich – wyłączając państwa bałtyckie, które różnią się ze względów kulturowych i mentalnościowych – na urząd prezydenta wybrano właśnie byłych notabli radzieckich posiadających duże wpływy. Kiebicz nie traktował więc Łukaszenki poważnie. Uważał go za parweniusza.
Jednak mimo tych wszystkich przeszkód na czoło sondaży szybko wysunął się Aleksander Grigoriewicz Łukaszenka.
Dla Łukaszenki i jego sztabu wyborczego zaczęła się prawdziwa harówka. Ponieważ deputowany dyrektor sowchozu miał utrudniony dostęp do mediów, osobiście docierał do każdego zakątka Białorusi. Uczestniczył w dziesiątkach spotkań oraz wieców i przemawiał godzinami, tak że po wystąpieniu jego koszula nadawała się do wykręcenia. Występował w pożyczonej marynarce (najczęściej szarej w kratę), do której zakładał mało gustowny krawat, coraz większą łysinę ukrywał, czesząc się „na pożyczkę”, uśmiechał się od ucha do ucha, mówił głosem doniosłym i pewnym. W fabrykach, kołchozach, szkołach, na stadionach ludzie słuchali go z uznaniem. Z każdym dniem przybywało mu zwolenników, w pewnym momencie kampanii jego poparcie rosło o 2 procent dziennie. To był swój chłop, znał problemy ludu, sypał obietnicami jak z rękawa: że skorumpowanych polityków wyśle w Himalaje, że będzie na kolanach błagał Moskwę, by przyjęła Białoruś na powrót pod swoje skrzydła, że rozprawi się ze złodziejstwem w kraju. Obiecywał Białoruś mlekiem i miodem płynącą, która już nigdy nie pogrąży się w kryzysie. Filmy dokumentujące te spotkania, kręcone na taśmach złej jakości, których kolory szybko wyblakły, pokazują ten entuzjazm. Łukaszenka jako wódz, a wokół rozmarzeni ludzie.
Po upadku Związku Radzieckiego kryzys był poważny: szalała inflacja, pieniądze nazywano fantikami, czyli papierkami od cukierków. Tyle były warte. Ludzie miesiącami nie otrzymywali pensji, okazywało się, że białoruskie produkty – sławetne traktory Belarus i lodówki Minsk – nikomu nie są już potrzebne, w zakładach pracy zwalniano pracowników. Białoruska gospodarka planowa była naczyniem tak silnie połączonym z Moskwą, że pozostawiona sama sobie, nie dawała rady. Kto temu wszystkiemu był winien? Nomenklatura, która jak wiadomo,