pięć tysięcy dolarów.
Później powiedzą, że gdzieś zgubiłem. To skurwysyny… Takim nigdy nie można ufać! – pomyślał z wysiłkiem.
Co prawda nie napracował się zbytnio, by zasłużyć na te pieniądze, bo i nie było przy czym, zabezpieczał jedynie transport papierosów do Polski, ale piątka mu się należała, bo jest najstarszy stopniem. Już dawno nie dostał takiej kasy, więc ciągle odruchowo wsuwał rękę do kieszeni, sprawdzając, czy pieniądze są na swoim miejscu. I po każdej takiej kontroli było mu coraz przyjemniej.
– Cisza! – krzyknął chyba ciut za głośno i opierając się o chybotliwy stół, spróbował wstać. – Baczność! Towarzysz pułkownik wychodzi do domu – powiedział niezbyt wyraźnie do zamilkłych nagle kompanów. – Nie sprowadzać mi tu żadnych kurew, jak pójdę. To jest… kurwa… przyzwoite mieszkanie konspiracyjne Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego Republiki Białoruś. Zrozumiano?! – Z trudem utrzymywał się w pionie. – Nie trzeba mi tu żadnych awantur. Nie dzisiaj, kiedy wszyscy są przy kasie. A z kurwami zawsze są kłopoty! Zrozumiano?! – Mimo że mówił bełkotliwie, starał się być poważny.
Nawet w tym stanie doskonale wiedział, że Służba Bezpieczeństwa Prezydenta tylko czeka, by przywalić chłopcom z KGB, i jego kasa poszłaby niechybnie na wczasy w Egipcie dla jakiegoś wałka Łukaszenki.
Patrzył na czerwone twarze pięciu mężczyzn siedzących wokół stołu i nie był pewny, czy dotarło do nich to, co powiedział.
– Wasia! Chodź tu… chłopie! Odpowiadasz za zakończenie tej imprezy. – Zachłysnął się powietrzem i odbiło mu się niebezpiecznie. Po chwili dokończył: – Pilnuj tych celników, to amatorzy, i żeby nie skończyło się jak poprzednio. Zrozumiałeś, durniu?! – rzucił do kapitana Krupy, najmłodszego w towarzystwie i, jak mu się wydawało, w miarę trzeźwego.
– Odprowadzę was do domu… towarzyszu pułk… niku! – Kapitan poderwał się tak gwałtownie, że aż upadło za nim krzesło. Stanął na baczność, wychylając się do tyłu wbrew prawom fizyki, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.
– Idź w cholerę, Wasia! Mam do domu… może… dwieście metrów! Może mniej. Masz mi dopilnować tej imprezy. Zrozumiałeś, durniu?! – Stepanowycz niepewnym krokiem posuwał się w kierunku drzwi.
– Tak jest! Towa…szu… niku! – odpowiedział kapitan Krupa, jakimś cudem prostując się w postawie zasadniczej.
– Idź, chłopcze, do kuchni, tam na stole są ogórki… tylko weź te zamknięte. I flaszkę daj. – Stepanowycz radził sobie teraz zupełnie dobrze. – Jest tam też reklamówka… No idź, Wasia! Włóż to do niej i przynieś.
Krupa, chwytając się framugi drzwi, ruszył do kuchni.
– Jutro też jest dzień! – refleksyjnie rzucił pułkownik i zaraz dodał: – Daj moje fajki ze stołu… Jutro trzeba jakoś przeżyć! Nie?!
Znalezienie ogórków, wódki, papierosów i torby Media Markt zajęło kapitanowi dużo czasu.
Stepanowycz stał oparty plecami o drzwi i wyglądał, jakby zasnął.
– Wszystko gotowe, tow…szu puł…niku! – zameldował zadowolony Krupa, wyciągając przed siebie czerwoną reklamówkę.
– Chodź tu, Wasia! – Pułkownik ocknął się, brutalnie przyciągnął Krupę za kark i z wolna wyszeptał mu do ucha: – Pilnuj swojej kasy! Ci celnicy to złodzieje i jak im pozwolisz, to cię opierdolą. I tak zarobili dwa razy więcej na tych fajkach, niż mówią. Ale ja to ustalę, Wasia! I wszystko oddadzą z procentem. Zobaczysz! – Wciąż nie zdejmował mu ręki z karku. – Ty jesteś dobry chłopak, Wasia! Trzymaj się mnie, a dobrze na tym wyjdziesz. – Poluźnił uścisk, ale Krupa wciąż stał w postawie zasadniczej, z zamkniętymi oczami.
Stepanowycz z trudem zszedł z trzeciego piętra, nie odrywając dłoni od poręczy. Brak żarówek na klatce schodowej nie ułatwiał mu zadania.
Wyszedł przed budynek i poczuł ciepłe, świeże nocne powietrze. Wyjął papierosa i zaczął intensywnie szukać w kieszeniach zapalniczki. Ruchy krępowała mu torba z ogórkami i wódką.
Po chwili zaciągnął się mocno darmowym papierosem z ostatniego transportu i jak pędzący parowóz wypuścił w górę dym.
Czuł się dobrze, jak człowiek sukcesu i władzy.
– The sky is the limit – powiedział głośno po angielsku swoje ulubione zdanie, jedyne zresztą, jakie znał w tym języku, i ruszył w kierunku domu gęsto zadrzewioną asfaltową alejką.
Blade światło nielicznych latarni wskazywało kierunek. Była sobota i na osiedlu, mimo ciepłej nocy, panowała nienaturalna o tej porze cisza. Szedł powoli, próbując, ze zmiennym szczęściem, trzymać się ścieżki.
Nagle przystanął, odwrócił się i spojrzał do tyłu. Miał wrażenie, że ktoś za nim idzie. Czuł czyjąś obecność.
Wytężył wzrok, lecz słabe światło i bujne zarośla nie pozwalały mu nic dostrzec. Nie bał się. Czuł się pewnie. Na oficerskim osiedlu nikt by go nie tknął, chociaż i tu czasami zdarzały się drobne awantury.
W pewnym momencie zauważył, że kilka metrów od niego nienaturalnie poruszyły się liście. Chwycił ręką za marynarkę na piersi, gdzie miał grubą kopertę z pieniędzmi.
Tam ktoś jest! – pomyślał i pożałował, że nie wziął broni.
– Wasia? To ty, bałwanie?! – powiedział gromko, by dodać sobie odwagi. – Wyłaź, bo cię zastrzelę! – Udał, że sięga po ukryty pistolet.
Zdawał sobie sprawę, że w tym stanie jest bezbronny. Wiedział też, że to nie może być Wasilij Krupa. Stał jeszcze chwilę, obserwując przez zmrużone oczy zarośla. Znów mu się wydało, że ktoś tam jest. Nie był pewny, czy to złudzenie, czy rzeczywiście widzi kształt postaci i jaśniejszą twarz zatopioną w ciemnej zieleni.
Czuł, jak pulsuje mu krew w skroniach i mocno bije napędzone wódką serce.
Skurwysyny! Chcą mnie oczyścić z kasy! – dotarło do niego nagle z całą siłą.
Wypełnił go niepokój, jakiego dotąd nie znał, a przecież nic nie widział. Pewnie mu się tylko zdawało, że ktoś go śledzi. Im bardziej nie rozumiał, co się z nim dzieje, tym większą czuł panikę.
Przyspieszył kroku. Wyostrzone zmysły działały jak nowe. Już widział bramę swojego domu.
Energicznie otworzył mocno sfatygowane, skrzypiące drzwi. Po omacku przeciągnął lewą ręką i odszukał skrzynki na listy, za którymi był włącznik światła. Znalazł go bezbłędnie i nacisnął, ale światło zapaliło się tylko na wyższych piętrach, rzucając na dół zaledwie słabą poświatę.
Teraz już poczuł się bezpiecznie. Był w domu. Zrobił pierwszy krok po schodach i zatrzymał się.
Kątem oka dostrzegł zarys wysokiej postaci. Stała nieruchomo po prawej stronie, w ciemnej wnęce, przy wejściu do piwnicy. Andriej Olegowicz nie uciekał, znieruchomiał jak ołowiany posąg. Chciał tam spojrzeć, ale się bał!
Minęły dwie, trzy sekundy. I nagle poczuł potężne, bezbolesne uderzenie w plecy i równocześnie na twarzy silny uścisk czyjejś dłoni. Po chwili spadły na niego dwa następne uderzenia. Zrobiło mu się gorąco na całym ciele. Jego nozdrza podrażnił słodki, dziwny zapach, ugięły się pod nim nogi i ciepła, wilgotna plama rozlała mu się po plecach.
– To nóż! Nóż… – usłyszał własny głos, uciekający i metaliczny.
Zawirowało mu w oczach. Chciał zwymiotować. Zobaczył, jak w zwolnionym tempie przesuwa się nad nim znajoma twarz. Zrozumiał, że leży, i chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu.
Dwie