Rafał Woś

Lewicę racz nam zwrócić, Panie!


Скачать книгу

zasoby siły roboczej, w związku z czym wzmocniła się pozycja robotnika najemnego. Mówiąc współczesnym językiem: praca wzmocniła się względem kapitału, i to niemal wszędzie: od Anglii po kraje lewantyńskie. Dane pokazują, że na początku XIV wieku zwyczajny robotnik najemny zamieszkały w Kairze mógł kupić za dniówkę jedzenie zawierające 1,1 tysiąca kalorii78. Sto pięćdziesiąt lat później tego samego Kairczyka stać było już na 1,9 tysiąca kalorii. Podobny obraz pokazują statystyki dotyczące mieszkańców Londynu, Antwerpii, Paryża, Florencji i Krakowa79. Lata 1350–1500 to był dobry czas dla robotników, pod warunkiem że ominęła ich dżuma. Historia Europy tamtych czasów może więc stanowić doskonałą ilustrację tego, jak wygląda świat po przejściu przezeń kolejnego, po wojnie i rewolucji, jeźdźca Apokalipsy.

Gdy upada świat

      Czwartym walcem, który spłaszczał nierówności na przestrzeni dziejów, był upadek państw oraz wielkich organizacji politycznych. Najlepszy przykład to stopniowa decentralizacja, a w końcu rozpad Cesarstwa Rzymskiego. Ten trwający przez kilka dekad na przełomie IV i V wieku proces uchodzi za koniec starej epoki antyku i początek średniowiecza. Został opisany na wiele różnych sposobów80. Rzadziej wspomina się o tym, że towarzyszyła mu potężna egalitaryzacja społeczeństw. To wówczas papież Grzegorz I pisał w Dialogach o potomkach dawnych rodzin arystokratycznych, których regularnie wspiera, bo nie mają z czego żyć81. Istnieją analizy oparte na wczesnych spisach katastralnych, pokazujące radykalny spadek liczby najbardziej wystawnych domostw i willi, które kiedyś były znakiem rozpoznawczym rzymskich elit.

      Dlaczego tak się stało? Trzeba pamiętać, że dopiero od niedawna państwo kojarzy się z szansą na bardziej sprawiedliwą redystrybucję. Nierzadko można spotkać się jednak z argumentacją idącą w odwrotnym kierunku (na lewicy reprezentują ją anarchiści, po drugiej stronie politycznego spektrum zaś libertarianie). Zgodnie z tym rozumowaniem państwo ciemięży. W przeszłości państwo i prawo tworzyły raczej mechanizm opresji, utwierdzający przywileje najsilniejszych, niż parasol ochronny dla ubogich. Pozwalało gromadzić w rękach nielicznych główny czynnik produkcji, czyli ziemię, tworząc takie mechanizmy wyzysku, jak pańszczyzna czy niewolnictwo. Wreszcie to państwo, dzięki swojemu monopolowi na przemoc, tłumiło wszelkie próby buntu klas niższych.

      Nie powinno więc zaskakiwać, że gdy władza państwowa i wyznaczany przez nią ład społeczny słabł lub wręcz upadał, zmniejszały się nierówności. Historycy gospodarczy badali, jak zmieniały się nierówności majątkowe (mierzone rozmiarem domostw mieszkańców) w odległej prowincji Imperium Rzymskiego, jaką była Brytania. Okazało się, że przed rzymskim podbojem Gini wynosił mniej niż 0,4. W czasach rzymskich (cezarowie władali tymi ziemiami przez prawie cztery stulecia, od roku 43 do 416 n.e.) Gini wzrósł do 0,6, by w następstwie upadku Pax Romana znowu spaść do 0,482. W wielu językach istnieje pojęcie „bizantyjskiego przepychu”. To nic innego jak refleks czasów, gdy na Zachodzie Rzym już upadł i nierówności się spłaszczyły, podczas gdy na Wschodzie Bizancjum przetrwało jeszcze kolejnych kilkaset lat, a wraz z nim stary „rzymski” poziom nierówności. Tego typu rozumowanie bywa z góry odrzucane, bo idzie w poprzek intuicyjnego przekonania, że ład i porządek, które niesie ze sobą istnienie imperium, są dobre, muszą więc prowadzić do niższych, a nie wyższych nierówności. Rzeczywistość dostarcza jednak wielu przykładów przeczących tej tezie albo dowodzących czegoś przeciwnego, również w czasach współczesnych. Walter Scheidel wskazuje na przypadek Somalii – kraju, który w latach 1991–2006 w praktyce nie istniał i uchodził za symbol „państwa upadłego” (ang. failed state). Jednocześnie w roku 2007 Somalia była na tle państw regionu miejscem o zdecydowanie najniższym poziomie nierówności83.

      Uważny czytelnik zaczyna już rozumieć działający tutaj mechanizm. Wszystkie zmagania z nierównościami to gra, której nie da się wygrać. Nierówności rosną i dochodzą do poziomu, którego nie da się już znieść. Wtedy wpada jeździec Apokalipsy, ścina głowę – i tak do następnego razu.

Czy już jadą?

      Czasy, w których żyjemy, są ciekawe również dlatego, że załamała się wiara, jakoby problem nierówności został wreszcie rozwiązany. W ekonomii symbolizowała ją teza sformułowana przez noblistę Simona Kuznetsa. Twierdził on, że rozwój światowej gospodarki i ekspansja wolnego rynku prowadzą do stopniowego bogacenia się społeczeństw oraz do spadku nierówności majątkowych. Empirycznym dowodem na prawdziwość przypuszczeń Kuznetsa miały być dane dotyczące okresu po drugiej wojnie światowej, gdy w krajach takich jak Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Niemcy czy Francja społeczeństwa szybko się bogaciły, a jednocześnie nierówności spadały84. W późniejszych latach (zwłaszcza od drugiej połowy lat siedemdziesiątych) krzywa Kuznetsa stała się orężem w walce politycznej. Wyposażeni w nią zwolennicy neoliberalizmu dowodzili, że w warunkach gospodarki rynkowej dobrobyt ma tendencje do „skapywania” od bogatych w kierunku biedniejszych.

      Od kilku lat dominuje jednak poczucie, że nierówności znowu rosną. Kuznets i jego „skapywanie” częściej bywają obiektem krytyki niż przedmiotem inspiracji. Stało się to za sprawą francuskiego ekonomisty Thomasa Piketty’ego, który narobił szumu trzema znaczkami. Napisał, że r > g. To znaczy, że zwrot z kapitału jest w długim okresie większy niż wzrost gospodarczy85. Dlatego kapitalizm jest skazany na stały wzrost nierówności dochodowych. Innymi słowy, w naturę funkcjonowania współczesnego kapitalizmu jest wmontowany mechanizm jego samozniszczenia, który prędzej czy później przyniesie społeczną, polityczną albo ekonomiczną eksplozję.

      Za tezą Piketty’ego ruszyły całe zastępy ekonomistów. Jedni chcieli obalić jego spostrzeżenia, inni je potwierdzić. Tego ostatniego zadania podjęła się grupa śmiałków: Oskar Jorda i Alan M. Taylor (Uniwersytet Kalifornijski), Moritz Schularick i Dmitry Kuvshinov (Uniwersytet w Bonn) oraz Katharina Knoll (niemiecki Bundesbank). Tytuł ich pracy jest tyle zabawny, co zuchwały: Stopa zwrotu ze wszystkiego w latach 1870–201586.

      Badacze wytypowali szesnaście krajów rozwiniętych (niestety, nie ma wśród nich Polski) i sprawdzili, jak układały się tam w omawianym okresie zyski, jak zachowywały się w czasie dwóch wojen światowych, dwóch wielkich kryzysów, paru solidnych stagnacji, szeregu ożywień, tuzina giełdowych krachów i niezliczonej ilości społeczno-politycznych kryzysów. Co rozumieją pod pojęciem zyski kapitałowe? Prócz wymienianych zazwyczaj przy takich okazjach papierów wartościowych (akcje, obligacje) ekonomiści po raz pierwszy uwzględnili również nieruchomości, niezwykle istotny z punktu widzenia gospodarstw domowych składnik majątku, o którym się często zapomina, badając „kapitał”. Ekonomiści podzielili zyski kapitałowe na dwa typy: zwrot z inwestycji ryzykownych (nieruchomości oraz kapitały, głównie akcje i fundusze, które rodzą zyski kapitałowe oraz dywidendę) oraz bezpiecznych (obligacje krótko- i długoterminowe).

      Okazało się, że inwestycje ryzykowne opłacały się w tym okresie najbardziej. Płynący z nich roczny dochód, po odliczeniu podatków, wynosił około 7%. W latach 1870–1945 nieruchomości przynosiły trochę lepsze zyski, ale po 1945 to kapitały były górą. W długim okresie obie kategorie szły mniej więcej łeb w łeb, kończąc średnio na owych 7%. W tym samym czasie zyski z inwestycji bezpiecznych (obligacje krótko- i długoterminowe) przyniosły jakieś 1–3% rocznie.

      Wychodzi więc na to, że dochód ze wszystkich tych instrumentów (ryzykownych i bezpiecznych) dla szesnastu krajów zachodnich to w latach 1870–2015 średnio 4–5% rocznie. Jeżeli w każdym z przypadków