nierówności rosną szybciej. Kiedy rosną przez kilka pokoleń, tworzy się klasa wyższa, która emancypuje się od reszty wspólnoty. Mówi inaczej, wygląda inaczej, żyje inaczej. Czuje się lepsza od pozostałych, a wszelkie postulaty dobrowolnego podziału traktuje jako absurdalne. Tak było w Rzymie, w feudalizmie i w kapitalizmie. Wzrost nierówności, który obserwujemy na Zachodzie od lat siedemdziesiątych XX wieku, to po prostu kolejna odsłona tego procesu. Jeszcze niedawno grupa najbogatszych miliarderów, którzy razem kontrolują majątek równy stanowi posiadania biedniejszej połowy ludzkości, mogła się zmieścić na pokładzie boeinga 777. Z najnowszych danych wynika, że teraz dałoby się ich zapakować do większego autobusu. Akumulacja postępuje. Nikt temu nie może zaprzeczyć. Mamy do czynienia z odrywaniem się globalnej plutokracji – słynnego „człowieka z Davos” – od pozostałych klas. Genetyk Lee Silver z Uniwersytetu Princeton z pełną powagą snuje niepokojące wizje rozpadania się ludzkości na dwa podgatunki: tych, których będzie stać na ulepszanie samych siebie terapiami genowymi, oraz na „naturalsów”87. Dreszczyk niepokoju jest.
Czy to znaczy, że jeźdźcy Apokalipsy już ostrzą kosy? Wielki globalny konflikt zbrojny związany z potrzebą masowej mobilizacji raczej nie wchodzi w grę, głównie z powodu istnienia atomowej równowagi pomiędzy mocarstwami. Wszyscy wiedzą, że oznaczałby zagładę ludzkości. Z kolei upadek Związku Radzieckiego przynajmniej na pewien czas odsunął prawdopodobieństwo kolejnego podejścia do wielkiego komunistycznego eksperymentu z egalitaryzacją. Wielkie pandemie, których ofiary trzeba będzie liczyć w setkach milionów istnień, to też na szczęście scenariusz z filmu science fiction. Przynajmniej na razie.
Scenariusz upadku dużych projektów ładu politycznego nie wydaje się jednak całkiem nierealny. Od dekady mocarstwowa pozycja Stanów Zjednoczonych coraz częściej stawiana jest pod znakiem zapytania. Unia Europejska też przeżywa trudne chwile. Wizja wielkiego kataklizmu ekologicznego związanego ze skutkami rabunkowej eksploatacji planety przez człowieka nie jest już domeną scenariuszy kasowych filmów katastroficznych z Hollywood88.
To bardzo ważny moment całej opowieści. W historiach z jeźdźcami Apokalipsy lewica odgrywa rolę dwojaką. Przede wszystkim jest siłą, która dąży do zmiany, podnosząc temat nierówności i potrzebę wyjścia poza sztywne ramy status quo. Bywa też, że lewica sama staje się mieczem w ręku jeźdźca zagłady.
„Żyjecie w czasach ekstremizmu, w czasie rewolucji. W czasie, gdy zmiana musi nastąpić. Ludzie u władzy nadużyli tej władzy i teraz trzeba to zmienić, budując lepszy świat. A jedyna droga, żeby do tego dotrzeć, to droga radykalna. Zjednoczę się z każdym. Niezależnie od tego, jakiego koloru jest twoja skóra. Jeżeli tylko chcesz zmienić te żałosne warunki, które istnieją na tej ziemi”89. To cytat ze słynnego przemówienia Malcolma X z roku 1964. Przywódca buntu czarnych Amerykanów mówi jasno: oczekiwanie, że bunt będzie wpisany w ramy obowiązującego prawa, norm społecznych i reguł politycznego umiarkowania, może okazać się płonne. Bo bunt po prostu jest, zrodzony z realnie istniejących stosunków społecznych.
W powieści niemieckiego dziennikarza Hannesa Steina Der Komet (Kometa) z roku 2013 mamy podobny dialog między dwoma bohaterami: grzecznym studentem arystokratą Aleksiejem von Repinem i przypominającym Slavoja Žižka szalonym filozofem Andrém Malekiem. Student stoi po stronie mieszczańskiego ładu i porządku, a wszelkie lewackie pomysły uważa za igranie z przemocą. Filozof tłumaczy mu tak: „Są różne rodzaje przemocy. Ludzka i boska. Co przez to rozumiem? Ludzka przemoc to instytucje, prawa, hierarchie i struktury. Boska przemoc to z kolei wszystko, co ludzką przemoc koryguje. Boski jest więc motłoch z przedmieść, który plądruje sklepy należące do bogaczy. Boskie są powstania narodów żyjących pod uciskiem obcego panowania. Boska jest gilotyna, która obcina królewskie głowy. Rozumie pan?”90.
To tło pokazuje, że lewicy (tej autentycznej, czyli próbującej wyrażać realny społeczny bunt) nikt nie musi wymyślać. Nie jest ona też częścią żadnego spisku. Zazwyczaj rodzi się w spontaniczny sposób. Nie pojawia się w społecznej próżni. Nikogo nie pyta o pozwolenie. Przeraża jednych, ale daje nadzieję innym. Czasem galopuje obok opisanych przez Scheidela jeźdźców Apokalipsy. Czasem wchodzi w pustkę po ich przemarszu. Ale przede wszystkim: lewica po prostu jest.
Wróćmy do Polski. Dobrym momentem, żeby zobaczyć żywą i autentyczną lewicę, jest rok 1905. Królestwo Polskie jest wówczas najbardziej uprzemysłowioną częścią Imperium Rosyjskiego. Miasta pęcznieją w niesamowitym tempie. Rekordzistka, Łódź, w drugiej połowie XIX wieku zwiększa swoją liczebność o 2006% (sic!). Manchester ze swoim pięćsetprocentowym wzrostem może się schować. Rosną też Warszawa i Zagłębie Dąbrowskie (to ta część węglodajnego Śląska, która w wyniku rozbiorów przypadła caratowi). Do gry wchodzi nowy polityczny aktor: klasa robotnicza, czyli plebs pojawiający się w poprzednich okresach historii Polski raczej jako tło w przedstawieniu ze szlachtą w roli głównej (i mieszczaństwem w drugoplanowej). Teraz jednak lud (fachowo: zbiorowa całość mas pracujących) jest już inny. Już nie zahukany i rozrzucony po wsiach oraz folwarkach. Chłopstwo wciąż oczywiście istnieje, ale procesy urbanizacyjne sprawiają, że do spięć klasowych coraz częściej dochodzi w nowym miejscu – uprzemysłowionym mieście, w tyglu wyzysku, w którym lud pracujący zaczyna dostrzegać swoje rosnące znaczenie. Umie się policzyć. Nareszcie.
Rewolucja 1905 zaczyna się od strajków płacowych związanych z recesją w Cesarstwie Rosyjskim. Wydarzenia szybko jednak przekraczają aspekt ekonomiczny. Gdy w Łodzi w styczniu 1905 roku przerażone masowością wystąpień władze carskie bezradnie patrzą na rozwój wypadków, faktyczna władza trafia na krótki czas w ręce powołanych spontanicznie robotniczych milicji. „Wszędzie snuły się tłumy robotników. Przeważnie po kilkuset. Chodzą od domu do domu, kontrolując, czy nie ma gdzie fabryki i warsztatu, gdzie by pracowano, łamiąc strajk”91 – wspominał jeden z uczestników. Specyficzne dla tamtych dni było chodzenie po ulicach w taki sposób, by napotkani stójkowi albo mieszczanie musieli ustąpić robotnikom miejsca na trotuarze. Zepchnięcie uprzywilejowanych z chodników to jeden z symboli nowej sytuacji. Oto po raz pierwszy na ziemiach polskich plebs tak dobitnie zażądał, by uznać go za pełnoprawnego członka wspólnoty politycznej. Nie tylko się tego domagał, ale po prostu to prawo wziął. Sprzeciw wobec władzy carskiej i władzy pracodawców zlewa się przy tym w jedno. „Dotąd zwykle u nas działo się po staropolsku. Pracownik uważany był za osobę obsypywaną dobrodziejstwami przez swego chlebodawcę. Przedsiębiorca uważał się za wybrańca bożego, na którego podwładni mieli spoglądać z czcią i uwielbieniem. Obecnie położenie to zupełnie się zmieniło”92 – pisał w czerwcu 1905 warszawski „Kurier Codzienny”.
Faktycznie, w latach 1905–1907 lud nie tylko zgłosił chęć uczestnictwa w życiu politycznym, lecz również robił wiele, by do nowej roli dorosnąć. Motłoch uczył się polityki na różne sposoby. Jednym z bardziej charakterystycznych było zdobywanie szacunku poprzez udział w krasomówczych bataliach toczonych na ulicach. „Epidemiczne zapanowało krasomówstwo. Na każdym kroku mówcy. Wygłaszają przemowy. Czy to z okna, czy z latarni, czy stojąc na wyniesionym od stróża krzesełku. Rzucają pioruny na carat, burżuazję, niewolę. Brzmią mowy polskie, żydowskie, rosyjskie”93 – czytamy we wspomnieniach publikowanych w dwudziestoleciu międzywojennym.
Rok 1905 kończył definitywnie epokę XIX-wiecznego pozytywizmu, a więc czas, gdy polityka była domeną ziemiańsko-mieszczańskiego salonu i to tam kreślono strategię gry z zaborcą.