losy osobistości wyjątkowej, w której współczesny Casanova łączy się z charakterem zdobywcy”.
Kupuję za sześć złotych zaczytany egzemplarz, zgrzebna okładka prywatnego wydawnictwa z lat 40. cała jest w strzępach, trzeba będzie kleić grzbiet. Wychodzę z podziemia na powierzchnię i idę do hotelu poczytać Harrisa. Na Plantach dwaj kloszardzi podają cukier w kostkach prostytutce, która w ataku padaczki poalkoholowej tłucze głową o ziemię. „Jedz, to się bimber w tobie zagotuje” – pocieszają chorą. Minęła północ. Rozbolała mnie głowa. Wchodzę do Dymu, zamawiam whisky, dziewczyna za barem patrzy na mój wyniesiony z podziemia szpargał i głosem, w którym chyba więcej jest podziwu niż szyderstwa mówi:
– Ale ma pan książkę…
Liczydło z Tartu
Wróciłem do Warszawy, siedzę za biurkiem, przede mną las liściasty na Żoliborzu – aleja Wojska Polskiego z podwójnym pasem drzew pośrodku, cóż to jest za bulwar… Patrzę na prospekt za oknem, pora bezlistna, nie przeszkadza mi to, przeczuwam, co stanie się z drzewami koło Wielkanocy, czas nie stoi w miejscu.
Po obu stronach biurka, na podłodze, piętrzą się sterty gazet i ciekawych książek. Nowości, wciąż nowości, Barbara Skarga, Mycielski, Klemperer, mnóstwo pokus. Boże mój, kiedy wreszcie przeczytam Duszę mistyczną Nipponu, wydaną nakładem Gebethnera i Wolffa w roku 1927? Rok wcześniej zaledwie Zgromadzenie Zmartwychwstania Pańskiego w Krakowie ogłosiło drukiem trzytomową księgę Pawła Smolikowskiego Bóg w historii i to fundamentalne dzieło, kupione okazyjnie w Lidzbarku Warmińskim, także poszerza terytorium moich zaległych lektur.
Poniedziałek, 14 lutego, świętych Cyryla i Metodego, na dobitek jeszcze Dzień Zakochanych, walentynki, wspomniane przez Tadeusza Różewicza w „poemacie z końca XX wieku” („cip cip cip dziewczynki / życzymy wszystkiego naj naj naj”). Godzina ósma rano. Jestem inwestorem giełdowym i chociaż koledzy z „Tygodnika Powszechnego” są święcie przekonani, że to nie ja, a tylko wymyślona przeze mnie figura literacka spekulacyjnie obraca papierami wartościowymi, w ciągu kwadransa zdecydować muszę, co kupię, a co sprzedam…, zresztą tym razem może w ogóle powstrzymam się od operacji na rynku.
Wertując strony z wykresami, pochłaniam gazetę giełdy „Parkiet”, jednocześnie zaś drugą ręką sięgam po pilota, aby na dwudziestym czwartym kanale kablówki Aster City włączyć telewizję Bloomberg. Do kaduka! Rynek jest niewyraźny. Czy ceny akcji będą spadać czy też rosnąć? „Będą się wahać” – odpowiada analityk ze Stanley Morgan, dziewczyna, której intensywność zapiera mi dech w piersiach. Patrzę na dwa strumienie cyfr płynące wzdłuż ekranu i powoli odzyskuję równowagę ducha. Czerwony kolor spadków przechodzi w zbawczą zieleń. Postanawiam dokupić Amicę Wronki, kiedyś w końcu ta firma musi pozyskać inwestora strategicznego…
Na ścianie, po prawej stronie okna, wisi liczydło, które Jovanka przywiozła mi z Tartu (Estonia).
Liczydło, liczydło z Tartu przypomina mi dziadka, który w tajemniczym mieście Hanzy studiował farmację na starym uniwersytecie. Każdy miał dziadka albo stryja, który studiował w Tartu, czyli w Dorpacie – pisał Juliusz Kaden-Bandrowski w książce Pióro, miłość i kobieta (część druga: W Estonii) i jest to dla mnie jedno z nielicznych czytelnych do dzisiaj zdań tego autora.
Co jeszcze oprócz studiowania farmacji robił mój dziadek w mieście nad rzeką Embach, po estońsku Emajõgi? Jak spędzał wolny czas? Z kim się spotykał? Czy chodził ze studentkami do planetarium? Czy to właśnie tam, w Tartu, stojącym na dawnym uroczysku boga estońskiego, badał Pismo Święte, co pozwoliło mu później wieść uczone spory z księdzem, którego zapędzał w kozi róg swoją znajomością Księgi Liczb i Listów do Koryntian?
Czas pędzi, 18 lutego, piątek, sprzedałem Amicę Wronki, mam nadzieję, za wcześnie. „Czy istnieje technika zarobienia pieniędzy na giełdzie?”. „Owszem, istnieje” – odpowiadał Nathan Rothschild. „Osobiście nigdy nie kupuję po cenach najniższych i zawsze sprzedaję za wcześnie”.
W „Gazecie Wyborczej’ reportaż o giełdzie Łyknąć z karnetu, oddać na ciągłych. Czytam. Początek jest obiecujący.
„Miał ksywę »Ślimak«, przez wiecznie obślinioną dolną wargę. Robił wrażenie lumpa. Brudne włosy, łupież, niechlujne, wymięte ubranie. Na początku lat dziewięćdziesiątych przyjechał z brudnej mazurskiej wsi na studia do Warszawy, rodzina złożyła się na jego utrzymanie. Pracował w mleczarni na Targówku. Studiował chemię organiczną i głosił teorię, że kursy akcji poruszają się tak jak cząsteczki w łuku elektrycznym czy coś w tym rodzaju”.
Kiedy poznał go Rudolf, inwestor giełdowy, informator reporterów „Gazety”, „Ślimak” obracał już pięćdziesięcioma miliardami starych złotych. Mieszkał w akademiku. Pieniądze, które przerzucał z jednego biura maklerskiego do drugiego, trzymał w materacu. „Koledzy podpatrzyli… wyjęli mu je i z paczek banknotów zbudowali Pałac Kultury w środku pokoju. »Ślimak« się zdenerwował i postanowił wreszcie wynająć mieszkanie. Poza tym w ogóle nie wydawał pieniędzy. Parę lat temu wrócił na Mazury i słuch o nim zaginął”.
„Innych takich twardzieli nie znam” – przyznaje Rudolf, niestety, reporterzy „Gazety”, zamiast jechać na Mazury i szukać „Ślimaka”, a przynajmniej zmienić Rudolfa na innego informatora, słuchają go dalej, a on nudzi, abstrahując od istoty rzeczy. Krew mnie zalewa. Dobre kilka lat temu, w cyklu „Okiem leszcza”, opisywałem w „Parkiecie” giełdowych spekulantów, którzy przypominali mi Polaków w Argentynie, opisywanych przez Witolda Gombrowicza: „Bogactwo rozwiązań fizycznych, obfitość oblicz, skądinąd nos, skądinąd oczy, skądinąd kurtka, skądinąd spodnie, skądinąd fryzura, wszystko to opatrzone miną nie dającą się przewidzieć i ruszające się w kierunku równie nieprzewidzianym albo nawet w kilku kierunkach naraz”.
Dla Rudolfa na giełdzie wszystko rusza się w jednym kierunku i wszystko jest duchowym ubóstwem. „Grają ludzie, którzy porzucili swoje zawody i trudnią się wyłącznie giełdą […] handlarze pietruchą, badylarze spod Grójca, właściciele zieleniaków, wszelkiej maści dawni prywaciarze. Jest trochę ludzi na poziomie, ale cały ten rynek atmosferą bardziej przypomina wyścigi na Służewcu niż Wall Street”. Nie chce mi się czytać dalej.
Po prawej stronie okna mam na ścianie liczydło, liczydło z Tartu. Myślę o dziadku, który studiował farmację w Estonii, i szukam odpowiednich słów, aby opowiedzieć jego historię.
Liczydło, abakus, szczoty.
Lombard Wejherowo
Jestem na rynku w Wejherowie, rodzinnym mieście wybitnej pisarki, i staram się czytać po swojemu centrum. Dopiero co w kościele farnym pod wezwaniem Trójcy Świętej znalazłem modlitwę do św. Judy Tadeusza, patrona spraw trudnych i beznadziejnych. „Kto tę kartkę weźmie do domu, przepisze 25 razy i każdą z osobna przyniesie do kościoła, niechaj wierzy, że z chwilą przyniesienia ostatniej, spełni się to, o co prosi”. Schowałem kartkę do portfela, wyszedłem ze świątyni i pod szklaną gablotą Stowarzyszenia „Civitas Christiana” studiuję artykuły na temat nowej ewangelizacji w zjednoczonej Europie. Lokal Stowarzyszenia jest na razie zamknięty, ale drzwi obok, opatrzone napisem KREDYTY – UBEZPIECZENIA, stoją już otworem. Rozglądam się po rynku i próbuję dociec, jakimi kanałami przepływają w tym mieście pieniądze. Ogromny szyld lombardu w Wejherowie ma rozmiar mimo wszystko mniejszy aniżeli tablica triumfalnie anonsująca, że w kamieniczce, która może przejdzie dzięki temu do historii, mieści się biuro posła Platformy Obywatelskiej.
Wchodzę do lombardu zwabiony napisem ANTYKI KUPIĘ i widok drogocennych arcydzieł kaszubskiego rękodzieła majaczących pod sufitem