być sobą, mogą kiedyś wszystkie narody i państwa. Czy TAK dla Unii Europejskiej to głos oddany za szczęściem dla Polaków i Rzeczypospolitej? Nie mam wątpliwości.
Piszę te słowa 20 maja. Nie wiem, jakim wynikiem skończy się referendum. Wiem, że głosowanie jest obowiązkiem obywatelskim. Wierzę, że będzie ważne i głosy na TAK przeważą. Jeśli się pomylę, trudno. Na pewno nie stracę nadziei, że prędzej czy później Los się do Polski uśmiechnie.
Późnym wieczorem, 7 czerwca, pójdę nad morze i poszukam światła na horyzoncie.
Latarnia morska, gwiazda, magiczne oko wszechświata.
II
Dobry adres
Czterech zawstydzonych
W pejzażu mojego dzieciństwa pomnik Braterstwa Broni z obecnego placu Wileńskiego na warszawskiej Pradze zajmował miejsce ważne i do dzisiaj darzę go niejakim sentymentem. Starszy o sześć lat ode mnie, przez dorosłych nazywany był pomnikiem Czterech Śpiących, co mieszkającemu w pobliżu dziecku wydawało się zagadkowe, a przez to intrygujące. Niezliczoną ilość razy podczas niedzielnych spacerów z ojcem obchodziłem pomnik dookoła, przystawałem pod każdą z czterech figur przedstawiających żołnierzy polskich i radzieckich, i wpatrując się w ich nisko opuszczone głowy, próbowałem sprawdzać, czy wykute z brązu powieki rzeczywiście mają zamknięte. Śpią czy nie śpią? A jeżeli śpią, to dlaczego?
Bez mała sto lat temu światowej sławy filolog klasyczny, Tadeusz Zieliński, w artykule zatytułowanym O pomnikach i wandalizmie napisał zdania, które warto przypomnieć wszystkim uczestnikom dzisiejszych sporów o zabytki przeszłości. „Zdecydujmy się skierować do świadomego społeczeństwa słowa, które są go godne: ani jeden pomnik nie powinien być zniszczony i tylko nieliczne powinny być usunięte. Te nieliczne to świadectwa politycznego sadyzmu”.
Zieliński wprowadzał to nowe określenie, mając pełną świadomość, że sprawa jest tak stara, jak ludzkie zło w ogóle. Rozumiał przez nie uczucie satysfakcji, którego doświadcza zwycięzca, oglądając nieszczęście i poniżenie zwyciężonego. Jedyne pomniki, które skłonny byłby usuwać, mają swoim wyglądem przypominać zwyciężonemu, że został zwyciężony, że jest niewolnikiem. „Albo też, posługując się językiem, który właściwy jest temu odczuciu: oto moja pięść, powąchaj”. Przykładem takiego pomnika był dla Zielińskiego monument Murawiowa-Wieszatiela w Wilnie, nazywany „Pomnikiem Rakarza”. Zanim z miasta zniknął, polscy patrioci wysmarowali go wilczym sadłem; stado psów wyło pod nim wtedy przez kilka dni. (Nawiasem mówiąc, warszawski pomnik Dzierżyńskiego oblewano walerianą, żeby zwabić okoliczne koty).
Idąc tropem myśli wielkiego uczonego, w kompozycji i wyglądzie pomnika Czterech Śpiących – politycznego sadyzmu się nie doszukuję. Podobnie jak wielu rodowitych prażan skojarzenia mam inne: ci młodzi żołnierze zasnęli, jakby chcieli zapomnieć, że nie przyszli z pomocą Warszawie dogorywającej w powstaniu.
Miałem sześć a może siedem lat, gdy któregoś razu pod pomnikiem Czterech Śpiących zapytałem ojca:
– Tato, czy oni naprawdę śpią?
– Nie – pokręcił głową.
– No to co właściwie robią?
– Wstydzą się – mruknął ojciec.
Do dzisiaj więcej mi to daje do myślenia aniżeli wszystkie obelgi rzucane na pomnik i jego twórców przez tych, którzy chcieliby go z warszawskiej Pragi raz na zawsze usunąć, a najlepiej zniszczyć.
Dobry adres
Mieszkać w dobrym punkcie to nie to samo, co mieć dobry adres. Jaki adres jest dobry? Dla każdego inny. Mieszkam od urodzenia w Warszawie i nigdy nie opuszczałem tego miasta na dłużej niż na trzy miesiące. Plac Inwalidów to mój czwarty stały adres. Fakt, że po raz pierwszy mieszkam na placu, ma być może znaczenie, którego na razie nie znam.
Urodziłem się i pierwsze dziesięć lat życia mieszkałem na Środkowej; nazwa tej ulicy wydaje mi się dzisiaj bardzo odpowiednia dla małego dziecka. Miejsce, w którym rodzimy się, otwieramy oczy, zawsze jest środkiem świata, centrum, do którego odnoszą się wszystkie inne kawałki uniwersum. Środkowa, niedługa ulica na warszawskiej Pradze, między Wileńską a Stalową, miała gazowe latarnie, kocie łby i przepastne rynsztoki, które kilka razy w roku bielono wapnem. Punkt był fatalny, Praga schodziła na psy. Matka marzyła o przeprowadzce, żeby oderwać się od niedobrych wspomnień. Z trzeciego piętra czynszowej kamienicy widzieliśmy za rogiem na Stalowej dom, w którym dziadek miał aptekę. Ludowa władza zabrała ją z całą zawartością i w środku urządzono wylęgarnię kur zmienioną, zanim pierwsze pisklę zdążyło przyjść na świat, w posterunek Milicji Obywatelskiej, a nieco później w wydział meldunkowy kwaterunku. Szyld apteki pozostawił na murze ślad, który tylko częściowo zasłoniła czerwona tabliczka.
Po przeprowadzce ze Środkowej zostaliśmy na prawym brzegu Wisły. Nowym adresem była Brazylijska. Dla moich rodziców miał to być ostatni adres. Chociaż mieszkanie w trzypiętrowym bloku było o połowę mniejsze od starego, matka cieszyła się, że mieszkamy w znacznie lepszym punkcie. Na planie Warszawy w skorowidzu ulic Saska Kępa wydawała się oazą kosmopolityzmu. Główna ulica – Francuska – przechodziła w Paryską. Paryska niepostrzeżenie stawała się Wersalską. Gdy z początkiem lat 60. dzielnica zaczęła się rozrastać, nowym ulicom nadano bardziej postępowe nazwy. Do szkoły chodziłem na Kubańską, fryzjer był na Meksykańskiej, krawcowa mieszkała na Arabskiej, pętla autobusu 111 znajdowała się na Międzynarodowej. Adres mieliśmy egzotyczny, ale życie było szare. Żeby dorobić do pensji ojca, matka prowadziła prywatne przedszkole. W moim pokoju dzień w dzień od rana dziesięcioro dzieci dokazywało na podłodze, z wrzaskiem wyrywając sobie stare, popsute zabawki, które w naszej rodzinie przechodziły z pokolenia na pokolenia.
Kiedy wiosną 1982 roku, kilka miesięcy po ogłoszeniu w Polsce stanu wojennego, znalazłem się na lewym brzegu Wisły w mieszkaniu na Siemiradzkiego, dla matki było to zrządzeniem losu. – Z Henrykiem Siemiradzkim – powiedziała – jesteśmy spokrewnieni od pokoleń. Tylko mi nie mów, że pierwsze słyszysz. Opowiadałam o tym setki razy. Gdybyś chciał słuchać, tobyś słyszał, ale nawet najbliższa rodzina przestała cię obchodzić.
Matka nie była sprawiedliwa. W mieszkaniu na Siemiradzkiego zacząłem pisać książkę o jej życiu, które tylko na pozór pozbawione było wielkiej tajemnicy. Dokładnie sto lat wcześniej patron mojej ulicy malował obrazy na największej kurtynie teatralnej Europy. Pośrodku płótna w grupie postaci-alegorii Natchnienie kojarzy Piękno z Prawdą i tę patetyczną scenę nieraz miałem przed oczami.
Jeśli w nowym mieszkaniu skończę pisać to, co w starym zacząłem, plac Inwalidów uznam za bardzo dobry adres.
Ostatni pług wojewody
Spośród wszystkich kilkudziesięciu świąt Nowego Roku w moim życiu najbardziej niezwykły, najlepiej pamiętany jest bez wątpienia Nowy Rok 1979.
W wigilię tamtego święta, w sylwestra 1978, „zima stulecia” panująca nad kontynentem zaczęła dawać się we znaki Europie Wschodniej. Gęsty śnieg padał w Warszawie od samego rana i już pod wieczór komunikacja miejska została całkowicie sparaliżowana. Mieszkałem na prawym brzegu Wisły; żeby dotrzeć do centrum, gdzie umówiłem się ze znajomymi, trzeba było sforsować rzekę. Brnąłem po śniegu z Saskiej Kępy, mijając po drodze przegubowe autobusy tkwiące nieruchomo w zaspach. Most Poniatowskiego z zamgloną wieżyczką na rogatce wyglądał jak skocznia narciarska w Garmisch-Partenkirchen. I rzeczywiście, byłem w połowie mostu, gdy wyprzedziło mnie dwóch narciarzy w czerwonych kombinezonach. Objuczeni plecakami sunęli równym krokiem