Piotr Zychowicz

Niemcy


Скачать книгу

się między barakami, robić kipisze, wymierzać kary fizyczne.

      Czy te kobiety były złe z natury, czy stały się takie pod wpływem warunków panujących w obozach?

      Większość z nich przeszła szkolenia dla strażniczek obozowych w specjalnym obozie w Ravensbrück. Uczono je tam skrajnego okrucieństwa. Ale z drugiej strony, skoro w ogóle trafiały na te szkolenia, to musiało być z nimi coś nie tak. Jeżeli bowiem ktoś dobrowolnie zgłasza się do takiej „pracy”, to albo działa z pobudek ideologicznych, albo jest sadystą, który ma nadzieję, że w obozie pofolguje swoim skłonnościom. Normalni ludzie robili wszystko, aby uniknąć służby w obozach. Niemcy na ogół wiedzieli, co się w nich dzieje. A one zgłaszały się tam na ochotnika.

      Być może jednak stosunki panujące w obozach je zradykalizowały. Tak jak w słynnym eksperymencie Zimbardo, w którym grupa normalnych studentów zamieniła się w oprawców, gdy kazano im odgrywać rolę strażników.

      Na pewno im bardziej te kobiety zagłębiały się w system obozowy, tym bardziej stawały się bestialskie. Gdy przekonywały się, że życie ludzkie nie ma żadnej wartości, że pobicie czy nawet zabicie człowieka jest bardzo proste, zaczynało je to fascynować. Pogrążały się w tym. Wydaje mi się jednak, że wiele z nich cały czas odgrywało pewną narzuconą sobie rolę, musiały się pilnować, żeby nie zapomnieć, gdzie się znajdują. Nosiły na twarzach maski.

      Jak to?

      Była więźniarka Birkenau opowiadała mi o pewnej strażniczce. Kobieta ta specjalizowała się w straszliwych wrzaskach. Podobno wrzeszczała tak, że więźniarkom ze strachu włosy stawały dęba na karku. Nigdy jednak nikogo nie biła, robotę tę wykonywał za nią pies. Wielki, zły wilczur, który na jej skinienie rzucał się na więźniarki. Kąsał je i gryzł tak okropnie, że wszystkie kobiety panicznie się go bały.

      Owczarek niemiecki?

      Oczywiście. Pewnego dnia moja rozmówczyni podpadła tej strażniczce i została poszczuta psem. Problem polegał na tym, że wytresowano go tak, by gryzł ludzi pachnących jak więźniowie. Ta kobieta zajmowała się zaś znakowaniem więziennych pasiaków, była więc przesiąknięta wonią terpentyny i farby. Zapach ten strasznie się psu spodobał i zamiast się na nią rzucić, zaczął machać ogonem i się łasić. Był zachwycony, gdy więźniarka zaczęła go głaskać i przytulać.

      Co na to strażniczka?

      Zupełnie zgłupiała. Coś poszło niezgodnie ze schematem i całkowicie wyszła ze swej roli. Przyłączyła się do tej więźniarki i też zaczęła głaskać i drapać za uchem swojego psa. Po chwili jednak się ocknęła, przypomniała sobie, że jest w Birkenau, i znów zaczęła się straszliwie wydzierać. Wszystko szybko wróciło do „normy”. W tym wypadku mieliśmy więc do czynienia z osobą wyszkoloną do okrucieństwa.

      Czy masowy udział kobiet w zbrodniach był fenomenem narodowego socjalizmu, czy też występował na przykład również w Związku Sowieckim?

      Dobre pytanie. Niestety, to kwestia zupełnie nie zbadana. Badania porównawcze obu totalitarnych systemów są prowadzone od dawna. Analizuje się mechanizmy działania obu państw, ich systemy wewnętrzne oraz ich zbrodnie. Nikt jednak jeszcze nie spróbował porównać udziału kobiet w ludobójstwie narodowosocjalistycznym i komunistycznym. Wydaje mi się bardzo prawdopodobne, że takie zjawisko występowało również w Związku Sowieckim. Bolszewicy od początku bowiem w bardzo dużym zakresie wykorzystywali kobiety. Wiele służyło w Armii Czerwonej, odgrywały olbrzymią rolę w sowieckiej biurokracji i strukturach partyjnych.

      Komunizm, który obiecywał powszechną równość wszystkim ludziom, był chyba dla kobiet znacznie bardziej atrakcyjną ideologią niż narodowy socjalizm.

      O tak, niewątpliwie. Tak jak powiedziałam, było ich w sowieckiej administracji bardzo dużo. Niemożliwe jest więc, żeby nie brały udziału w masowych deportacjach, rozstrzeliwaniach, czystkach, tworzeniu list wywozowych. Nie mówiąc już o systemie Archipelagu GUŁag. To wszystko były gigantyczne operacje angażujące dziesiątki tysięcy urzędników. A więc na pewno również kobiety. Zbadanie tego byłoby rzeczywiście fascynujące.

      Wygląda na to, że znalazłem pani nowy temat.

      (śmiech) Chyba rzeczywiście, gdy skończę z obecnym projektem, będę się musiała zająć czerwonymi morderczyniami.

      Prof. WENDY LOWER jest amerykańskim historykiem Holokaustu. Bada eksterminację Żydów na Ukrainie i rolę kobiet w ludobójstwie dokonanym przez III Rzeszę. Jest związana z Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie. Napisała m.in.: Nazi Empire Building and the Holocaust in the Ukraine, The Diary of Samuel Golfard and the Holocaust in Eastern Galicia oraz przetłumaczoną na język polski książkę Furie Hitlera. Niemki na froncie wschodnim (Wydawnictwo Czarne).

      Źródło: „Rzeczpospolita”, 7 sierpnia 2010

      8

      Głowa w akwarium, czyli upadek Heydricha

      Rozmowa z niemieckim historykiem profesorem ROBERTEM GERWARTHEM

      Himmler nazywał go „supermózgiem Gestapo”, Hitler uważał za jednego z najinteligentniejszych narodowych socjalistów. A Reinhard Heydrich zginął jak głupiec.

      Rzeczywiście, w dniu swojej śmierci protektor Czech i Moraw złamał wszystkie procedury ochrony dygnitarzy III Rzeszy, które zresztą sam wprowadził. Rano 27 maja 1942 roku wyjechał ze swojej willi bez żadnej eskorty. W otwartym mercedesie 320 siedział tylko on i jego szofer o nazwisku Klein. Stanowili niezwykle łatwy cel.

      Skąd ta brawura?

      Poruszanie się kuloodporną limuzyną w asyście oddziału goryli byłoby dla niego upokarzające. Byłby to dowód, że boi się Czechów. A to Czesi mieli bać się jego. Jego zachowanie wynikało również z chłodnej kalkulacji. Przywódcy ruchu oporu w Protektoracie byli bardzo ostrożni. Nie przeprowadzali spektakularnych akcji, bo wiedzieli, że Niemcy odpowiedzą na nie rozstrzelaniem czeskich zakładników. Heydrich wiedział o tym i czuł się bezpieczny.

      W tej sprawie się nie pomylił – to nie ruch oporu stał za jego śmiercią.

      Tak. Operację „Anthropoid” zorganizowało brytyjskie Kierownictwo Operacji Specjalnych (SOE) we współpracy z rządem Edvarda Beneša. Zamachowcy, Jozef Gabčík i Jan Kubiš, zostali przeszkoleni w Wielkiej Brytanii i zrzuceni do Protektoratu na spadochronach. To był element szerszego brytyjskiego planu „podpalenia Europy”, czyli skłonienia narodów okupowanych do walki z Niemcami. Brytyjczycy potrzebowali symbolu, chcieli zadać Niemcom spektakularny cios. Hitler był poza ich zasięgiem – padło więc na Heydricha.

      Niemiecki kontrwywiad pokpił sprawę.

      Niemieckie służby ostrzegały Heydricha, że wydano na niego wyrok. W 1941 roku na dworcu w Warszawie Niemcy zatrzymali podejrzanego człowieka z dużym futerałem. Powiedział, że jest muzykiem i wybiera się na występy do Pragi. W futerale znajdował się jednak karabin snajperski. Człowiek ten, przyciśnięty przez Gestapo, przyznał się, że zamierzał zastrzelić Heydricha. Latem 1942 roku Niemcy dowiedzieli się zaś o tym, że do Czech przerzucono brytyjskich spadochroniarzy z zadaniem zgładzenia Heydricha. Protektor te ostrzeżenia zignorował.

      Dlaczego?

      To był szczyt jego kariery. Heydrich był w euforii. Uważał, że jest niezwyciężony, nietykalny. Nie wierzył, że ktoś śmie podnieść na niego rękę. To był bardzo arogancki, pewny siebie człowiek.

      Wróćmy do samego zamachu. Podczas niego Heydrich również się nie popisał.

      To było około 10.30. Heydrich – jak co dzień – jechał do swojej siedziby w Zamku na Hradczanach.