Arnold Schwarzenegger

Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia


Скачать книгу

między Thal a Grazem. Żeby tam dotrzeć, musieliśmy opuścić bazę i jechać półtorej godziny krętą żwirową drogą – kompanią dwudziestu czołgów, które chrzęściły i dudniły, przejeżdżając obok pojedynczych domów i wiosek. Zwykle jeździliśmy nocą, kiedy ruch był najmniejszy.

      Byłem dumny z moich umiejętności kierowcy, tego, że umiałem precyzyjnie manewrować maszyną, sprawnie pokonywać doły i rowy, tak aby dowódca czołgu i koledzy z załogi nie obijali się o pancerz i urządzenia. Zdarzały mi się jednak wypadki.

      Gdy obozowaliśmy w polu, obowiązywał ścisły rozkład dnia. Najpierw ćwiczyliśmy. Obciążniki i gryfy oraz ławkę do ćwiczeń trzymałem w schowkach w górnej części kadłuba, gdzie zwykle przechowuje się narzędzia. Przyłączało się do mnie trzech, czterech czy pięciu facetów z innych plutonów i trenowaliśmy razem półtorej godziny przed śniadaniem. W niektóre noce kierowcy musieli zostawać przy czołgach, podczas gdy reszta załogi szła spać do namiotu. Każdy z nas kopał wtedy płytki dół, rozkładał w nim koc, a na górze parkował czołg. Chodziło o to, żeby chronić się przed niedźwiedziami. Nie wolno było ich zabijać, a one chyba o tym wiedziały, bo wędrowały sobie swobodnie po polu manewrowym. Wystawialiśmy także wartowników, którzy stali na czołgach, poza zasięgiem niedźwiedzi.

      Którejś nocy obozowaliśmy nad strumieniem i w pewnej chwili obudziłem się przestraszony, bo wydawało mi się, że słyszę niedźwiedzia. Nagle zorientowałem się, że widzę nad sobą niebo. Mój czołg zniknął! Rozejrzałem się nerwowo i zobaczyłem go kilka metrów dalej – tkwił w wodzie. Przednią część korpusu miał zanurzoną, a armatę wbitą w błoto. Jak się okazało, zapomniałem zaciągnąć hamulec ręczny, a teren był pochyły, i gdy spaliśmy, czołg powoli się stoczył. Próbowałem wyjechać nim ze strumienia, ale gąsienice tylko buksowały w błocie.

      Musieliśmy sprowadzić pojazd holowniczy ważący osiemdziesiąt ton, a i tak dopiero po kilku godzinach udało się wyciągnąć mój czołg z wody. Potem musieliśmy pojechać nim do warsztatu, bo trzeba było zdjąć wieżę. Działo wysłano do czyszczenia. Za ten popis dostałem dwadzieścia cztery godziny karceru.

      Nawet w garażu dla czołgów mogło być niebezpiecznie. Pewnego razu uruchomiłem maszynę, ustawiłem fotel i odwróciłem się, żeby przed wyjazdem skontrolować wskaźniki. Wszystkie parametry były w porządku, czułem jednak, że czołg się trochę trzęsie, jakby coś było nie tak z silnikiem. Pomyślałem: Może trzeba dodać trochę gazu? Więc dodałem, wciąż patrząc na wskaźniki, lecz trzęsienie jeszcze się nasiliło. Dziwne. Wtedy zauważyłem opadający pył. Wyjrzałem przez właz na zewnątrz i zobaczyłem, że zamiast tylko zwiększyć obroty silnika, ruszyłem i właśnie rozwalałem ścianę garażu. Dlatego tak trzęsło. Pękła jakaś rura, woda tryskała, zalewając wszystko, i zalatywało gazem.

      Ludzie krzyczeli: „Stop! Stop!” – więc zgasiłem silnik. Wysiadłem i przebiegłem przez garaż, żeby znaleźć dowódcę, tego, który znał mojego ojca. Uznałem, że w nim moja jedyna nadzieja. Spotkałem go tego ranka i rzucił coś w rodzaju: „Wpadłem któregoś dnia na twojego tatę i opowiedziałem mu, jak dobrze sobie radzisz”.

      Zapukałem więc do drzwi jego biura i wyznałem:

      – Panie pułkowniku, chyba narobiłem trochę kłopotów.

      On jednak wciąż był w doskonałym humorze.

      – Och, nie przejmuj się! Co się takiego stało, Arnoldzie?

      – Hm, niech pan sam sprawdzi, panie pułkowniku. Musi pan to zobaczyć.

      A on na to:

      – Daj spokój.

      Gdy wychodziliśmy na dwór, poklepał mnie jowialnie po plecach, jakby chciał powiedzieć: „Dobrze ci idzie”.

      Potem jednak zobaczył tryskającą wodę, gromadzących się ludzi i czołg wystający zza rozwalonej ściany.

      W jednej chwili zmienił się w kogoś zupełnie innego: zaczął wrzeszczeć, obrzucać mnie wszelkimi wyzwiskami, jakie tylko przyszły mu do głowy, krzyczał, że wezwie mojego ojca i odwoła wszystko, co do tej pory o mnie mówił. Nabrzmiały mu żyły na szyi. Wreszcie ochłonął i warknął:

      – Gdy tu wrócę po lunchu, wszystko ma być naprawione. Tylko w ten sposób zdołasz się zrehabilitować. Zbierz ludzi i do roboty!

      W wojsku najfajniejsza jest jego samowystarczalność. Dywizja ma własnych murarzy, hydraulików i materiały budowlane. Na szczęście nie zawalił się dach ani nic większego, a czołg, oczywiście, był wykonany ze stali, więc nic mu się nie stało. Koledzy uznali mój wypadek za tak zabawny, że od razu przyszli mi z pomocą, więc nawet nie miałem specjalnie czego organizować. Po południu rury były załatane, a ściana odbudowana i musieliśmy tylko poczekać, aż wyschnie, żeby położyć tynk. Byłem zadowolony, bo miałem okazję nauczyć się mieszać cement i układać pustaki. Gorzej, że cała baza się ze mnie nabijała:

      – O, słyszeliśmy o twoim wypadku.

      Musiałem też odsłużyć tydzień w pododdziale kuchennym, gdzie obierałem ziemniaki razem z innymi pechowcami, tak że gdy wszyscy przychodzili jeść, mogli nas oglądać.

      Wiosną 1966 roku doszedłem do wniosku, że wojsko nie jest mi już potrzebne. Moje zwycięstwo w Stuttgarcie poprzedniej jesieni wzbudziło duże zainteresowanie. Albert Busek, jeden z organizatorów turnieju i redaktor czasopisma „Sportrevue”, napisał komentarz, w którym przepowiadał, że w kulturystyce zaczyna się epoka Schwarzeneggera. Dostałem kilka propozycji pracy jako zawodowy trener, między innymi od wydawcy Buseka, Rolfa Putzigera, największego promotora kulturystyki w Niemczech. Zaproponował mi prowadzenie należącej do niego siłowni w Monachium, Universum Sport Studio. Było to niezmiernie kuszące: miałbym wspaniałe warunki do ćwiczeń i więcej okazji, żeby stać się znany. W Austrii kulturystyka znajdowała się jeszcze w cieniu podnoszenia ciężarów, a w Niemczech stawała się niezależną dziedziną sportu.

      W świecie kulturystyki powoli rozchodziła się wieść o moim zwycięstwie w Stuttgarcie. Znalazłem się na okładkach kilku czasopism, bo moja historia wydawała się ciekawa: nikomu nieznany osiemnastoletni Austriak z czterdziestoośmiocentymetrowymi bicepsami.

      Postanowiłem wystąpić z prośbą o wcześniejsze zwolnienie ze służby. Do podania dołączyłem kopię propozycji pracy od Putzigera i kilka artykułów prasowych na mój temat. Dowódcy wiedzieli, jakie mam ambicje, że chcę zostać mistrzem kulturystyki, więc uznałem, że to będzie doskonałe posunięcie. Nie oczekiwałem jednak zbyt wiele.

      Choć minimalny okres służby wojskowej wynosił zaledwie dziewięć miesięcy, kierowcy czołgów musieli odsłużyć trzy lata ze względu na koszty szkolenia. Słyszałem o takich, których zwalniano wcześniej z powodu choroby w rodzinie albo dlatego, że byli potrzebni w gospodarstwie, nie słyszałem natomiast o nikim, kto zostałby zwolniony, żeby realizować swoje marzenia.

      Nie chodziło o to, że nie lubiłem wojska. Służba wojskowa była jedną z najlepszych rzeczy, jakie mi się przydarzyły. Będąc żołnierzem, zyskałem pewność siebie. Kiedy zacząłem samodzielne życie, z dala od rodziny, stwierdziłem, że całkiem dobrze sobie radzę. Nauczyłem się zdobywać przyjaciół i być przyjacielem. Hierarchia i dyscyplina wydawały się tam bardziej naturalne niż w domu. Gdy wykonywałem rozkazy, czułem, że robię coś ważnego.

      W ciągu tych dziewięciu miesięcy nauczyłem się tysiąca rzeczy, od prania i cerowania koszul po smażenie jajek na osłonie rury wydechowej czołgu. Spałem na świeżym powietrzu, nocami pełniłem wartę przy barakach, przekonałem się, że nieprzespana noc nie oznacza wcale, iż następnego dnia nie można dać z siebie wszystkiego, a dzień bez jedzenia nie oznacza, że umrze się z głodu.