Arnold Schwarzenegger

Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia


Скачать книгу

będę wyglądał. Gdyby tak się stało, byłbym jak w raju, ale nie liczyłem, że wygram już w tym roku. Zdobyłem listę kulturystów w klasie amatorów, z którymi miałem rywalizować, obejrzałem ich zdjęcia i pomyślałem: Jezu. Mieli lepiej wyrzeźbione ciała ode mnie. Chciałem wejść do pierwszej szóstki, bo obawiałem się, że nie pokonam czterech finalistów z poprzedniego roku. Wydawało mi się, że każdy z nich ma zbyt dobrą rzeźbę i że nie mogę się z nimi równać. Wciąż jeszcze byłem w trakcie budowania idealnej masy mięśniowej. Zamierzałem osiągnąć odpowiednie wymiary i na tym poprzestać, a potem już tylko rzeźbić mięśnie.

      Zawody odbywały się w Victoria Palace Theatre, starym okazałym budynku ozdobionym marmurami i rzeźbami, kilka przecznic od Victoria Station. Wszystkie większe turnieje miały podobny przebieg. Przed południem przeprowadzano eliminacje albo rundy techniczne. Kulturyści i sędziowie zbierali się w audytorium – reporterzy mieli tam wstęp, ale publiczności nie wpuszczano. Ten etap umożliwiał sędziom ocenę rozbudowy i rzeźby mięśni każdej części ciała, a także porównanie poszczególnych zawodników. Stało się w szeregu w głębi sceny razem z innymi uczestnikami tej samej klasy (w moim przypadku „wysokich amatorów”). Wszyscy mieli numery przypięte do slipów. Sędzia mówił: „Numer czternaście i numer osiem, proszę wystąpić do przodu i zademonstrować mięsień czworogłowy”.

      Wywołani kulturyści wychodzi na środek sceny i przybierali standardową pozę, żeby wyeksponować cztery mięśnie na przodzie uda, podczas gdy sędziowie robili notatki. Rezultat rund technicznych brany był pod uwagę przy podejmowaniu decyzji w dalszej części dnia. Potem, po południu, odbywała się wielka gala, czyli finały: prezentacja uczestników wszystkich kategorii i wreszcie występy zwycięzców w poszczególnych kategoriach, aby wybrać mistrza amatorów i zawodowców.

      W porównaniu z innymi turniejami zawody o tytuł Mister Universe były wielkim wydarzeniem. Miejsca w Victoria Palace zostały wyprzedane co do jednego, na widowni siedziało ponad tysiąc pięciuset klaszczących i wiwatujących fanów kulturystyki, a dziesiątki innych tłoczyły się przed wejściem, licząc, że uda im się wcisnąć do środka. Scena była profesjonalnie oświetlona reflektorami punktowymi, a żeby stworzyć odpowiedni nastrój, sprowadzono nawet orkiestrę. Dwugodzinny program między poszczególnymi rundami zawodów przewidywał dodatkowe rozrywki, takie jak konkurs bikini, występy akrobatów, gimnastyków oraz dwóch grup kobiet w trykotach i wysokich butach, paradujących i prezentujących kulturystyczne pozy.

      Ku mojemu zdziwieniu podczas rundy technicznej stwierdziłem, że przeceniłem konkurencję. Faworyci wśród „wysokich amatorów” mieli rzeczywiście lepszą rzeźbę, lecz gdy staliśmy razem na scenie, zdecydowanie się wyróżniałem. Prawda jest taka, że nie wszyscy kulturyści są silni, zwłaszcza ci, którzy trenują głównie na maszynach treningowych. Mnie natomiast lata treningu trójboju i ćwiczeń z wolnymi ciężarami pozwoliły wyrobić potężne bicepsy, mięśnie ramion, pleców i ud. Po prostu wyglądałem na większego i silniejszego od pozostałych.

      Przed finałem rozeszła się wieść, że na zawodach pojawił się młody olbrzym, pochodzący nie wiadomo skąd, o trudnym do wymówienia nazwisku, więc publiczność zareagowała szczególnie głośno i entuzjastycznie, gdy nasza grupa wkroczyła na scenę. Nie wygrałem, ale zająłem wyższe miejsce, niż ktokolwiek by się spodziewał. Na ostatnim etapie zawodów pozostałem tylko ja i Amerykanin Chester Yorton – sędziowie wybrali jego. Musiałem przyznać, że ich decyzja była słuszna. Choć Chet ważył co najmniej dziewięć kilogramów mniej ode mnie, miał piękne proporcje i wspaniałą rzeźbę, no i pozował lepiej niż ja, bo zdążył zdobyć doświadczenie. Poza tym był bardzo ładnie opalony, tak że wyglądałem przy nim jak niewypieczona bułka.

      Jednak bardzo się cieszyłem, że zająłem drugie miejsce, i to tak niespodziewanie. Czułem się jak zwycięzca. Jako debiutant znalazłem się w świetle reflektorów i ludzie mówili: „W następnym roku to on wygra”.

      Zaczęły o mnie pisać angielskie czasopisma poświęcone kulturystyce, co było bardzo ważne, bo żeby osiągnąć cel, musiałem stać się znany w Anglii i Ameryce.

      Ale gdy tylko miałem czas pomyśleć, oprzytomniałem. Uświadomiłem sobie jasno, że to Chet Yorton stanął na podium, nie ja. Zasłużył na wygraną, czy jednak nie popełniłem błędu? Co by było, gdybym przyjechał do Londynu, by wygrać? Może byłbym lepiej przygotowany? Podczas występów bardziej bym się starał? Czy mogłem zwyciężyć i zostać Mister Universe? Zdecydowanie zbyt nisko oceniłem swoje szanse. Te myśli sprawiły, że poczułem się gorzej. To była dobra lekcja.

      Później nigdy już nie jeździłem na zawody, żeby rywalizować. Jeździłem, żeby wygrywać. Choć nie udawało mi się to za każdym razem, nastawienie zawsze miałem takie samo. Stałem się prawdziwym zwierzęciem. Gdybyście mogli posłuchać moich myśli przed zawodami, usłyszelibyście coś takiego: Zasłużyłem na podium, mam do niego prawo i powinno się przede mną rozstąpić morze. Jazda mi z drogi, do cholery, bo wypełniam misję. Przyznajcie mi pierwsze miejsce i spływajcie.

      Wyobrażałem sobie siebie na podium z trofeum w ręku. Wszyscy inni staliby niżej, a ja patrzyłbym na nich z góry.

***

      Trzy miesiące później znów znalazłem się w Londynie – śmiejąc się i dokazując na dywanie w salonie z gromadką maluchów. Były one dziećmi Waga i Dianne Bennettów, właścicieli dwóch siłowni, którzy plasowali się na samym środku angielskiej sceny kulturystycznej. Wag był sędzią na zawodach o tytuł Mister Universe i zaproponował, żebym zamieszkał u nich w domu w Forest Gate i potrenował przez kilka tygodni. Chociaż mieli już sześcioro własnych dzieci, wzięli mnie pod swoje skrzydła i byli dla mnie jak ojciec i matka.

      Wag nie ukrywał, że czeka mnie jeszcze bardzo dużo pracy. Uważał, że przede wszystkim muszę poćwiczyć pozowanie. Zdawałem sobie sprawę, że między przybieraniem poszczególnych póz a płynnym układem różnica jest ogromna. Pozy są jak poszczególne ujęcia, a układy jak film. Żeby zainteresować i uwieść widownię, trzeba zgrabnie przechodzić od pozy do pozy. Ale jak się zachowywać pomiędzy nimi? Co robić z rękami? Jaką przybrać minę? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Wag przekonał mnie, że powinienem zwolnić i wykonywać ruchy jak w balecie, że to kwestia postawy, prostych pleców i trzymania prosto głowy.

      To jeszcze potrafiłem zrozumieć, trudniej mi natomiast było zaakceptować pomysł, że mam pozować do muzyki. Wag puszczał na swoim zestawie hi-fi temat z filmu Exodus i zachęcał mnie do prób. Początkowo muzyka mnie rozpraszała i deprymowała, czułem się skrępowany. Ale po jakimś czasie zacząłem dostrzegać, że mogę zsynchronizować ruchy i unosić się na melodii jak na fali – spokojne chwile, żeby zaprezentować w skupieniu piękną pozę: bicepsy tyłem w skręcie tułowia trzy czwarte, potem, gdy muzyka narasta, płynne przejście do klatki piersiowej bokiem, a wtedy buch! – wspaniałe kaptury przodem podczas crescendo. Dianne zajęła się dostarczaniem mi protein i uczeniem manier. Czasami chyba myślała, że wychowywałem się wśród wilków. Nie umiałem właściwie posługiwać się nożem i widelcem, nie wiedziałem też, że powinienem pomagać sprzątać po obiedzie. Dianne podjęła moją edukację w miejscu, gdzie zakończyli ją moi rodzice, Fredi Gerstl i Frau Matscher. Rzadko się na mnie wściekała, ale raz stało się to wtedy, gdy zobaczyła, jak po turnieju toruję sobie drogę wśród fanów. Myślałem wtedy: Wygrałem. A teraz sobie pójdę. Ona jednak zatrzymała mnie i powiedziała:

      – Arnoldzie, tak się nie robi. Ci ludzie przyszli tu specjalnie, żeby cię zobaczyć. Wydali pieniądze, a niektórzy przyjechali z bardzo daleka. Możesz poświęcić im kilka minut i rozdać autografy.

      Ta uwaga zmieniła moje życie. Nigdy dotąd nie myślałem o publiczności, tylko o rywalach. Jednak od tamtej pory zawsze znajdowałem czas dla fanów.

      Nawet