Aleksandra Zbroja

A co wyście myślały?


Скачать книгу

niej. Obrotna kobita była, więcej umiała powiedzieć jak Gierek. Jeśli jakaś sąsiadka miała problem, przychodziła po radę. Akurat nasz ojciec był porządny, ale niejeden chłop lubiał wypić i leciał na babę z łapami. Za komuny kobiety się wstydziły na męża donieść. Chłop dawniej był wychowany jako taki pan domu, w którym on jest głową, a kobieta tylko szyją. Tyle że głowa robi dopiero, jak szyja kręci. Każda kobita powinna mieć tego świadomość – wtedy jakaś pewniejsza swego się robi. Mąż chciał mnie nauczyć traktorem jeździć, abym mu w żniwa podstawiała, jak on będzie ładował na wóz. Ja mu na to: „Chyba tyś głupi”. Ojca w domu miał, dwóch synów dorosłych i ja mam na ciągnik siadać? W życiu! W sytuacjach łóżkowych też potrafiłam odmówić. Stary powyzywał trochę, ale odkręcił się na bok i odpuścił. Czasami pogadał: „Chyba brałem ślub?”. Mówiłam mu: „To idź do księdza i mu naskarż”.

      Kiedy zaczęłam miesiączkować, nauczycielki z podstawówki postanowiły mnie uświadomić. Tym bardziej, że wolałam z chłopakami latać niż z dziewczynami. Dostałam broszurki, jak się zabezpieczyć przed zajściem w ciążę. Chowałam je, ale ojciec i tak jedną znalazł. Broniłam się, że to na biologię, a on: „To daj, córka, ja też poczytam”. Pewnie sam był ciekawy.

      Jestem za tym, żeby dzieciakom różne rzeczy mówić. Kiedy była u mnie wnuczka na wakacjach, widziałam, że już czeka na okres. Wzięłam ją na bok i wytłumaczyłam, co i jak. Dałam pieniądz, aby kupiła sobie podpaski. Za mojej młodości może ich nie było, ale wata, lignina – owszem. Szmatek używały chyba tylko bardzo oszczędne kobiety. Ja miałam specjalne majtki z gumkami, tam sobie watę podkładałam. Później, jak córka miesiączkowała, nie było na wsi kłopotu z podpaskami. Tak samo prezerwatywy – przez cały PRL były tutaj dostępne. W klubie ich nie prowadziłam, bo sprzedawali w kiosku, ale czasami przyszedł jaki chłopak i pytał: „Czy są czekoladki gumkowe?”. Wstydzili się powiedzieć inaczej.

      Ludzie młodzi odmiennie podchodzą do wszystkich spraw. Postęp idzie z pokolenia na pokolenie. Lalka, czy my widzielim telefon na wsi w dzieciństwie? A teraz i ja mam iPada, tylko go mało używam. Laptopa też mam. I Facebooka. A co wyście myślały? Przeglądam wiadomości, piszę do dzieci. Mam wnuki w Anglii, to sobie włączę Skype’a i rozmawiam. Czytam też o polityce, nieraz coś w komentarzu napiszę. Ostatnio mnie przykurwiło, bo gdzieś w internecie było o kimś, że jest „z wiochy”, że „burak”. Napisałam: przestańcie ludzi ze wsi wyzywać od buraków i zaściankowców. Ci, co ubliżają wioskowym, ubliżają samym sobie. Przecież wszyscy mają kogoś na wsi.

      Jak były czarne marsze, komentowałam na Facebooku – że jestem ze wsi i popieram kobiety. Tutaj żadnych protestów nie było. U nas każdy sobie. Jak z sąsiadką chodzimy do siebie dwa razy na dzień, to już gadają, że spiskujemy.

      Jestem przeciwko PiS-owi, ale nigdy nie głosowałam za typowym inteligentem, bo on ma wieś w dupie. Zawsze byłam za PSL. To jest partia chłopska. Sąsiedzi mają mnie za głupią. Pytam jednego z drugim: co ci dał PiS? Mówią, że 500 plus. Ale to dał wszystkim, a ja się zastanawiam, co PiS dał wsi? Nic. Teraz Jarek chce, żeby Lechu świętym został, urządza te miesięcznice i przez to jest nienawiść w Polsce. Choć tu na wsi nie wszyscy to widzą, a szczególnie kobity. Są trochę niedokształcone.

      Panie z miasta nie odróżniają chwastów od ogórków

141 kilometrów na północny zachód od Warszawy

      Agnieszka: Dobry wieczór. Mam na imię Agnieszka, to jest Ola. Podróżujemy po Mazowszu i zbieramy opowieści kobiet mieszkających na wsiach. Czy pani może wie, skąd się wzięła nazwa tej wsi?

      Pieląca: Prawdopodobnie od imienia córki właściciela tych terenów. Starsi ludzie tak opowiadali kiedyś.

      Agnieszka: A co pani teraz robi?

      Pieląca: Chwasty wyrywam. Chyba widać? Czy może panie z miasta nie odróżniają chwastów od ogórków?

      Ola: A mogłaby nam pani podpowiedzieć, z kim mogłybyśmy tutaj porozmawiać?

      Pieląca: Jak panie ciekawe, to proszę same przejść się po wsi i popytać. Więcej opowiadać nie będę. Do widzenia paniom.

      Zuzanna pyta, co myśmy myślały

87 kilometrów na południowy wschód od Warszawy

      Opowiedziałabym, ale, dziewczyny, nie mam czasu, na wóz to wszystko trzeba załadować, a już robi się ciemno. Dziś urwałam tonę jabłek. Wszystko sama. Mąż mówi, że nawet więcej jak tonę, ale co z tego? Mamy takie szczęście, że jak łosie nie sieją spustoszenia w sadach, to klimat. W tym roku załatwił nas mróz. Straciliśmy 90 procent plonów. Odszkodowanie? Panie żartują. Wyliczyli nam straty na 250 tysięcy, ale oferują 1000 złotych od hektara. Hektarów jest u nas piętnaście. To policzcie sobie, czy to, co mówią w mediach – że niby przyznano rolnikom takie superodszkodowanie – prawdą jest. Kłamią w żywe oczy. Aż serce boli. I bije szybciej, bo jeśli miesięcznica smoleńska kosztuje 90 tysięcy złotych co miesiąc, a ja dostaję 1000 złotych z hektara, to co to za sprawiedliwość? Polityka ma być dla wszystkich ludzi, nie dla garstki wybranych i jednego z problemami. Ja rozumiem, że on brata stracił, ale jak miałam 20 lat, to mama mi zmarła na ręku, mimo to nie krzyczałam po wsi. Krzyczeć to mam ochotę teraz.

      W ubiegłym roku podobnie nam się nie poszczęściło. Mąż od 40 lat czekał na takie jabłka. Jednego tygodnia żeśmy 87 ton na przyczepy nasypali. Owoce soczyste, czerwone, rewelacja. I nikt nie chciał naszego jabłka. Wyszło, że pracowaliśmy za darmo. A jaka to była praca! Codziennie gotowałam dla trzynastu osób obiady do termosów, zabiłam świniaka, szykowałam domowe wyroby. Nie mówię już o samym zbieraniu, ładowaniu, nadzorowaniu. Pracownikom zapłaciliśmy 30 tysięcy robocizny. Zostało 10 tysięcy na obcięcie sadu i 10 tysięcy na nawozy. Dla nas prawie nic. W najlepszym roku, jakiśmy w życiu widzieli.

      Żal mi męża, bo on kocha te drzewa. Wcześniej dzielił dzień między sad a odlewnię. Dostał 1580 złotych emerytury za pracę w warunkach szkodliwych. Z tego się utrzymujemy. Ja jeszcze sześć lat muszę opłacać KRUS, żeby doczekać emerytury. Nie mówię, że mamy całkowitą biedę, ale żyjemy jak nieudaczniki. Jak inaczej nazwać kogoś, kto ciężko pracuje, a finanse mu się ciągle nie zgadzają?

      Przez 28 lat pracowałam na dwie zmiany. Poza sadem prowadziłam sklep spożywczy, o wychowywaniu dzieci nie wspomnę. Dzień i noc robiłam, co wyście myślały? Na wsi sklep jest od wpół do szóstej do dwudziestej pierwszej, a weź jeszcze ogarnij wszystko inne. Gdzie tam kogoś zatrudniać! Za co? Moje dzieci studiowały jedenaście lat w Warszawie, a ja u nich może z dwa razy byłam, bo i w niedzielę sklep musiał być otwarty. Właśnie tak się żyje kobietom na wsi. Jeśli komuś się marzy prowadzić rajskie życie, to musi mieć taki charakter, żeby poza chlebem więcej mu nie było trzeba. Wtedy na wsi są wakacje.

      W sklepie różne sytuacje miały miejsce. Ludzie przychodzą, psioczą jeden na drugiego. Dawno temu myślałam o sobie, że jestem dobrym człowiekiem, ale praca z klientami różną mnie robiła. Za ladą trzeba przeklinać, trzeba krzyczeć, trzeba dla swego dobra kłamać. Człowiek człowieka potrafi zniszczyć. Żeby całkiem się nie zepsuć i móc być normalną babcią dla wnuczek, pracę przerwałam. Powiedziałam, że albo pójdę do Łukowa, albo sklepu nie będzie. W Łukowie jest psychiatryk.

      Czemu dzieci nie pomogły? Przecież od dawna siedzą w Warszawie. Syn skończył marketing i zarządzanie na Uniwersytecie Warszawskim. Pracuje na kierowniczym stanowisku. Dostał od nas cztery hektary sadu wraz z zachętą, żeby na powrót się tu sprowadził. Bo założył rodzinę i powstała kwestia zakupu mieszkania w Warszawie. Mówimy: „Synu, my mamy wszyscy nie jeść, żebyś ty mieszkał w 30 metrach, jak tu stoi dom 200 metrów? Wracajcie”. Tylko jakie on ma perspektywy pracy tu albo w okolicznym miasteczku?