gówniara. Nie przemyślałam wyboru partnera. Dziś córce mówię: „Nie wychodź za mąż. Zrób se dziecko koło trzydziestki, akurat będę na emeryturze, pomogę wychować”. Ale ona jest mądra dziewczyna. Będzie wiedziała, jak zbudować dobry związek. Dużo jej dały warsztaty z księdzem z sąsiedniej wsi. On organizuje takie spotkania dla młodzieży. Nauczył córkę, że kobieta jest różą, mężczyzna wojownikiem i że on ma zdobywać jej serce, starać się, adorować. Córka teraz wie, że nie warto brać pierwszego lepszego. Kiedy była nastolatką, wysłałam ją do liceum do Płocka. Chciałam dziecko odciążyć, bo na wsi szkołę chyba trudniej znieść. Po pierwszym miesiącu córka powiedziała: „Tam w mieście nikomu nie przeszkadza, że mam trądzik”. Poznała nowe życie. Ma przyjaciół, ciągle gdzieś jeździ, wynajduje sobie nowe zajęcia. Ale po studiach planuje wrócić na wieś, żeby uzbierać trochę grosza. Tu młodzi przeważnie zostają przy rodzicach, to dobry start. Bo rodzic nie weźmie od dzieciaka pieniędzy, dzieciak odłoży, potem w coś zainwestuje. „Dacie mi jeść, a ja za parę lat się przy was pobuduję” – mówi córka i to jest realny plan. A w mieście kogo na dom stać? Tam to byle jaki wychodek w cenie pałacu.
Sama nigdy nie miałam ambicji, żeby jechać do miasta. Tato zmarł wcześnie, utrzymywał nas brat. Tuż po szkole mama namawiała mnie, żebym szła na studia, póki brat chce za to płacić. Pysknęłam, że chyba zwariowała. „Po trzynastu latach w szkole znowu się uczyć?” – tak myślałam. Potem mi wypominała, że dwadzieścia pięć lat mi zajęło, żeby rodzonej matki posłuchać. Tylko że w 1986, czyli kiedy zrobiłam maturę, studia faktycznie średnio się opłacały. Pracy było na wsi ful. Za grosze, owszem, ale była. Wracałam po robocie do domu, mama dawała jeść, nie musiałam za nic płacić. Pieniądz niby miałam na własny użytek, tylko czy ja wtedy wiedziałam, jak się z nim obejść? Pierwszego brałam wypłatę, a trzeciego już pusto w kieszeniach. Raz lodówkę Mińsk mamie sprawiłam. Innym razem kupiłam sobie maszynę do szycia do posagu. Miałam od brata oczekiwać, że mi posag da, jak on został z długami po ojcu? Sama wszystko zebrałam. Uparta jestem. Po mamusi to mam. Cerę też odziedziczyłam po niej. Zmarszczek u mnie nie widać, nie muszę kremu używać, jedyne co to ten tłuszcz z kebaba i frytek dodatkowo mi skórę nawilża. Lepszy jest niż najdroższy krem, mówię wam.
Jak córka skończy studia, to chłopaka poproszę o rękę. Ja się rozwieść chciałam, to i ja padnę na kolano. Przyjmie mnie, a co wy myślicie? Niech tylko spróbuje powiedzieć „nie”.
Dziewczyny, wracam do roboty, bo mi się kolejka ustawia. A wy? Dokąd teraz jedziecie?
Agnieszka Pajączkowska i Ola Zbroja szukają papierowej mapy Mazowsza
Niby nawigacja, ale po pierwsze LTE nie zawsze łapie, po drugie, żeby z tego korzystać, trzeba mieć wyraźny cel. My nie mamy. Jeździmy po tym mazowieckim, próbując omijać główne drogi, a nawigacja uparcie nas na nie zawraca. Mapę znajdujemy dopiero na piątej stacji benzynowej pod Warszawą. Na pozostałych sprzedawano mapy Warszawy, Górnego Śląska, Warmii i Mazur, nawet Estonii.
– Bo co to takiego Mazowsze? Przelotówka nad morze i Mazury – tłumaczy nam kasjer, wędrując palcem po papierowej sieci dróg, pól i wiosek. I zaraz ten palec stuka triumfalnie w jeden punkt i słyszymy, że jak chcemy dojechać do tej wioski o zabawnej nazwie, mamy na kolejnym skrzyżowaniu skręcić za karczmą „Małe Zakopane”.
– Zakopane na Mazowszu, normalna sprawa – ciągnie kasjer. – Dobrze czymś polskim się pochwalić. Dalej jest market chiński, pizza i kebab. Bar „Mazowsze”? Owszem, stoi. Tyle że od lat zamknięty.
Iza wyjaśnia, co znajdziemy na „Warszawce”
Pokażę na mapie, widzę, że macie dokładną. „Warszawka” to nie jest osobna wieś, to jest jakby dzielnica. Mamy jeszcze Folwark, Kresy, Lelonkę, Kamiankę – ksiądz podzielił kiedyś wieś w celach kolędowych i tak już zostało. Na Warszawce stoi kościół. Jest też sklep, poczta, szkoła, przystanek. Zatrzymują się tam autobusy do Warszawy, państwowe i prywatne. Ale z dawien dawna tam chyba Żydzi mieszkali, stąd może księdzu przyszła do głowy ta nazwa. Pochodzę z wioski osiem kilometrów stąd, to wam więcej nie umiem powiedzieć. Pewnie starsi ludzie lepiej by wam wszystko wyjaśnili.
Co tu wyjaśniać? – Ola Zbroja po raz pierwszy odpytuje babcię Halinkę
„Po cholerę wyjechałaś?” – zapytałam kiedyś. „Oluniu, co tu wyjaśniać?” – bąknęła babcia Halinka, jakby już nic więcej na temat jej wyjazdu z rodzinnej wsi nie było do powiedzenia. Jakby przeprowadzka na warszawską Wolę była zrozumiała sama przez się. Ale ja nie rozumiałam. Na wsi było tak ładnie. Swojsko. Bezpiecznie. Pamiętam przecież. No więc ja znowu, że dlaczego, a ona, że z tych samych powodów, z których dziś ludzie migrują. Pieniądz. I jeszcze, że na wsi nie było możliwości, żeby panienka sama mogła sobie poradzić. Co prawda zrobiła maturę dużo wcześniej niż jej rówieśnicy, bo w wieku 16 lat, ale nie szło to w parze z gotowością do zamążpójścia. To co, miała tak siedzieć przy rodzicach? A oni się z jej decyzji o wyjeździe cieszyli. W Warszawie babcia pracowała w Instytucie Łączności w Pałacu Kultury. Jej praca polegała na montażu części elektronicznych pod mikroskopem – składała diody i tranzystory. Żadna rewelacja, ale lepsze to niż bimbanie na wsi, gdzie rodzice nie mieli jej nic do zaoferowania. „Ziemi mieliśmy za mało, żeby ją dzielić, a trzeba ją było przecież przekazać następcy” – wyjaśnia. Ale czemu ona, najstarsze dziecko, nie została następcą? Czy nie lubiła pracy na roli? „Nie jestem mężczyzną” – ucina babcia Halinka. – „Od tego się chyba wszystko zaczęło”.
Agnieszka Pajączkowska szuka wsi w swojej rodzinie
Mama mówi, że w dzieciństwie wakacje były raczej nudne. Mieszkała w Warszawie, na Saskiej Kępie – gdy kończył się rok szkolny, nie było z kim iść do parku albo chociaż na podwórko, bo koledzy i koleżanki byli u „babci na wsi”. Siedzieli tam całe lato, a ona musiała czekać, aż z mamą i bratem pojedzie na dwa tygodnie wakacji „do gospodarza” w Gawrych Rudzie, „do górala” w Chochołowie albo „do Kaszubki” w Karwi. Babci mama nie miała, a już na pewno nie na wsi.
Jedna zmarła w czasie okupacji, w więzieniu – pracowała w Piotrkowie Trybunalskim w ubezpieczalni społecznej, za co niemiecki okupant ją aresztował. Druga babcia zmarła w Wesołej pod Warszawą. Przeprowadziła się tam tuż przed wojną z mniejszego miasta. Jej mąż był kolejarzem, starsi synowie studiowali, dwoje młodszych dzieci zamierzało podjąć studia – stolica była decyzją oczywistą. Wynajęli parter domu pod miastem, bo koszty życia sześcioosobowej, nawet średniozamożnej rodziny były w Warszawie zbyt wysokie. Mieszkanie pod miastem wyszło prababci na dobre podczas okupacji – gdy mąż i dwaj starsi synowie zginęli, ona została sama z dorastającą córką i młodszym synem, który jako jedyny żywiciel rodziny mógł pracować fizycznie w pobliskim młynie i trzymać się z dala od miastowych chłopaków zaangażowanych w powstanie.
Łuna nad wsią – Ola Zbroja po raz drugi odpytuje babcię Halinkę
Cała jej wieś zamknięta w pudełku po butach „Syrena”. Parę kilo wspomnień. Zdjęcia sumiastych wujów na tle wysoko załadowanych wozów drabiniastych i roześmianych ciotek uwalonych na sianie. Dalej jest prababcia Stefcia z motyką, ciocia Honorka z kozami, no i Stara z Baśką, ukochane kobyły pradziadka Franka. Potrzebuję przewodnika po tym opakowanym w folię i koszulki biurowe świecie, więc babcia spokojnie tłumaczy, gdzie ciocia Wiesia, a gdzie wuj Janusz. I że ten cudny dzieciaczek to Stefcio. Niepodobny do reszty, bo przecież sierota. Nie wiedziałam. Jakoś po jesieni 1939 roku ktoś przyprowadził na wieś takiego ślicznego chłopaczka. Jego rodzice