samodzielnie oswaja rzeczywistość. Młodzi ludzie stąd nie mają takich możliwości.
Mnie akurat rodzice tak wychowali, żebym się nie przejmowała, co ludzie gadają. A i tak denerwuje mnie, że jak na wsi wyjdę pobiegać, to wszyscy się lampią. W mieście nikt nie zwraca na to uwagi. Sąsiad się ze mnie śmieje, że biegam po podwórku, wzdłuż płotu. „Idź biegać na wieś” – woła. Tylko po co mam iść? Żeby mi dupę obrobili?
Niedawno zakładali na wsi żaluzje. Przychodzi do nas facet, proponuje, my mówimy, że nie chcemy. A on na to: „Ale państwa sąsiedzi wzięli!”. Trzeba mieć przecież to samo, co sąsiad – to jest właśnie wiejska mentalność. W mieście jak się komuś powodzi lub nie, ludziom dookoła to zwisa. Na wsi to jest świetny temat, żeby sobie pogadać.
A te wywiady to wasza praca? Uważajcie. Moim zdaniem jeśli rozmowa robi się bardzo głęboka, powinnyście ją przerywać. Prawdopodobnie nie zrobicie tym kobietom krzywdy, ale musicie być ostrożne – gdzieś powinna być granica między reportażem a człowiekiem. Jeśli kobiety bardzo i szybko się przed wami otwierają, to dlatego, że to może być ich pierwsze doświadczenie korekcyjne – czyli takie, które przyczynia się do zmian w osobowości i wpływa na całokształt relacji, w jakie wchodzi się z innymi ludźmi. W przypadku tych kobiet polega ono na tym, że ktoś ich po prostu słucha bez oceniania i wtrącania swoich trzech groszy. Poczucie bycia wysłuchanym jest rzadkie, przez co silnie oddziałuje na człowieka i w pewnym sensie uzależnia. Wysłuchana osoba chce ze słuchającym stworzyć więź, czerpać z tej relacji więcej i więcej. Dlatego my, psychologowie, zawieramy kontrakty, nie przyjaźnimy się z klientami.
Większość z waszych rozmówczyń jak powie, co ma do powiedzenia, poczuje ulgę, ale mogą mieć podświadomy żal, że wy pojedziecie dalej, a one nie poczują tej ulgi wygadania się ponownie. Szczególnie że komuś z zewnątrz paradoksalnie łatwiej zaufać. A jak tak patrzę na was, powiem wprost, od razu widać, że nie jesteście stąd. Ludzie na wsi się tak nie ubierają. Ani tak nie czeszą. Tu jak postawicie czterdzieści kobiet obok siebie, zobaczycie schemat – one kupują ubrania w tych samych sklepach, bo innych nie ma, poza tym na wsi są standardy i cały czas są oceniane pod względem dopasowania.
Justyna Struzik o „wieśniaczce”
Dla mnie „wieśniaczka” jest słowem do odzyskania. To nie to samo co „wieśniara”, która sugeruje zacofanie, niedostosowanie społeczne. Wiem jednak, że „wieśniak” może nabierać negatywnego znaczenia, choćby w mediach przedstawiających wieś przez pryzmat sytuacji rolnictwa. Twarzą wsi staje się wtedy mężczyzna rolnik, „wieśniak” krzyczący na protestach rolniczych. Kobieta ze wsi jest mniej widoczna w przekazach medialnych. Sądzę, że jest kojarzona z kulturą ludową, z zacofaniem, z kołem gospodyń wiejskich. Jako babuszka w chusteczce, w tradycyjnym stroju, piekąca placek. Taki wizerunek jest oczywiście w porządku, ale nie odzwierciedla złożoności wiejskich kobiecych tożsamości i ról.
Gosia zaczyna staż w kancelarii komorniczej
Urodziłam się w Ostrołęce, ale jak byłam mała, rodzice przenieśli się tutaj, na wieś. Teraz studiuję prawo. Dziennie, więc wyjechałam do Warszawy. Wrócę, na pewno, ale to potrwa, bo muszę zrobić aplikację. W Warszawie zbyt dużo się traci. Czas, przede wszystkim. Chcesz kupić sukienkę, a wyprawa do galerii handlowej zajmuje trzy godziny. W Ostrołęce wchodzę do pierwszego sklepu i jestem ubrana. Poza tym na wsi jest cisza, fajne powietrze, cała rodzina. Tylko trudno tu o praktyki i pracę dla studentów. Od sierpnia zaczynam staż w kancelarii komorniczej, największej w Warszawie.
Pierwsze zderzenie z uczelnią – spóźniłam się, byłam na szybko uczesana w kucyk, w swetrze, bo zimno. Wchodzę do sali na pierwszy wykład, a tam dziewczyny w garsonkach, chłopaki w garniturach. Są różne stereotypy o studentach prawa. Że zamiast „dzień dobry” mówią „studiuję prawo”, że zamawiają tylko sojowe latte. W ogóle Warszawa pija sojowe mleko, tutaj nikt tego by nie tknął. Ale najlepiej różnicę między nami widać, jak się kogoś pyta o drogę. Ostatnio pomogłam jednej pani, a ona pyta, czy jestem z Warszawy. Powiedziałam, że nie, a ona mówi, że widać, bo jestem miła.
Chciałabym mieć swoją kancelarię notarialną. Pracować w Ostrołęce, a mieszkać na wsi. To jest dziesięć minut drogi. W Warszawie, z Ursynowa, gdzie mam mieszkanie, na uniwersytet jadę godzinę. Mieszkanie jest moje. Dwie lokatorki mnie utrzymują, a więc to dobry biznes.
Jedna współlokatorka mówi, że jest biedna, dostała stypendium socjalne i nadal narzeka, że ma mało pieniędzy. Ale pojęcie biedy chyba się zmieniło. Kiedyś bieda oznaczała, że ludzie jedli tylko chleb ze smalcem. A teraz znaczy, że ta koleżanka nie może sobie kupić tabletu. Jednak jakoś nie widzę, żeby na niego pracowała. Moi rodzice, owszem, postawili dom, zapewnili mi mieszkanie w Warszawie, ale harowali na to, doszli do wszystkiego własną pracą.
Agnieszka Pajączkowska i Ola Zbroja czytają o eksperymencie, który się nie powiódł
Agnieszka: Posłuchaj tego: „Stolica Polski i otaczające ją województwo mazowieckie są niemal tak różne jak nowoczesne centrum Rio de Janeiro i otaczające tę metropolię fawele – dzielnice biedoty. Oto Trzeci Świat po polsku. Syta, liberalna, kolorowa, międzynarodowa, uczestnicząca w wielkiej polityce stolica. A wokół niej biedne, zapomniane Mazowsze, na którego równinach rosną liche buraki i żyto; tu rodzi się poczucie wykluczenia”. I jeszcze: „Świat, który zamiast zbliżać się do stolicy, oddala się od niej w zastraszającym tempie. A przecież projekt cywilizacyjnego podciągnięcia mazowieckich prowincji był jednym z najważniejszych argumentów za utworzeniem wielkiego województwa centralnego, sięgającego od Myszyńca u wrót Warmii po świętokrzyski Szydłowiec i od gostynińskich lasów po Łosice, skąd dużo bliżej jest na Białoruś niż do urzędu wojewódzkiego. Ten eksperyment się nie powiódł. Warszawa żyje swoim życiem, Mazowsze swoim. Roczny dochód warszawiaka to 37 tys. dolarów, mieszkańca Mazowsza – 13 tys. W Warszawie bezrobocie to 2,5 proc., w peryferyjnych powiatach – ponad 20 proc.”. A, no i to: „Te dwie Polski coraz bardziej sobą gardzą i coraz mniej się rozumieją”.
Ola: Gdzieś to znalazła?
Agnieszka: „Newsweek” z 2009 roku1.
Ola: Ciekawe, czy dziś ktoś stąd by się pod tym podpisał.
Barbara odróżnia „Warszawę” i „warszawkę”
Może kawę paniom zrobić jak w trasie jesteście. Rozpuszczalną? Z dwóch łyżeczek?
Jestem kobietą pracującą, jak to kobiety na wsi. Byłam w kilkunastu zakładach pracy. Wymienić? Kombinat dźwigów osobowych, firmy polonijne, Wedel, gdzie robiłam delicje, Koram, podwykonawca dla FSO, prywaciarz, u którego jeździłam samochodem jako sprzedawczyni na targi z wędlinami, a teraz Kaufland. Najlepiej chyba było w firmach polonijnych. Tam zarabiało się trzy, czterokrotnie więcej niż gdzie indziej. Powstała niedaleko duża firma kosmetyczno-zielarska, której właścicielem był Holender. Zatrudniał ponad stu ludzi, bardzo dobrze tam płacili – na tyle, że postawiliśmy ten dom.
Trzydzieści lat temu było łatwiej o pracę. Przychodził milicjant i pytał: „Dlaczego pani nie pracuje?”. Każdy miał zajęcie. Skończyłam liceum ogólnokształcące. Lubiłam czytać, nie byłam tępa. Myślałam o studiach, ale urodziłam dziecko. Pewnych zdarzeń człowiek nie jest w stanie przewidzieć.
Zrobiłam prawo jazdy, jeszcze kiedy dzieci były małe. Musiałam je dowozić do przedszkola. Dyrektor w firmie polonijnej nie tolerował spóźnień, więc rano zostawiałam dzieci pod zamkniętymi drzwiami przedszkola i sama jechałam do pracy. Jak