To jest taka mapa rekomendacji tubylców dla turystów: pokazujemy, że jest u nas fajny drewniany most i las grzybowy. Pomarańczowe kropki to lokalni przedsiębiorcy – nasze soki są tu, tam ktoś robi piwo, tam jest restauracja z regionalnym jedzeniem. Tutaj mamy sad. 13 hektarów. A tam stoi stodoła – organizujemy w niej coroczne imprezy na 11 listopada. Bo 11 listopada 1918 roku urodził się dziadek, którego gospodarstwo prowadzimy. W dodatku w listopadzie są dożynki sadownicze, czyli dobry czas na tańce. Pierwszą imprezę zrobiłyśmy w 2011 roku przy okazji tłoczenia soków. Wtedy jeszcze nie miałyśmy swojej tłoczni, musiałyśmy wynająć mobilną. Moim marzeniem było zaangażować cały region w budowanie tłoczni lokalnej. Tymczasem sadownicy ten pomysł obśmiali. Szczególnie panowie. „Kto to kupi” – mówili, „to nie wyjdzie”, „na co nam to” i tak dalej. W końcu doszłyśmy do tego, że nie będziemy przekonywać nieprzekonanych i zrobimy to same.
W sześć lat powstały sklep, tłocznia, inkubator, utwardzony plac. Kupiłyśmy jeszcze samochód dostawczy. Pieniądze wzięłyśmy z dotacji, na które piszę wnioski. Dostałyśmy ich łącznie milion dwieście tysięcy, choć prawie drugie tyle musiałyśmy dokładać z kredytów. Jestem przyzwyczajona do operowania dużymi kwotami. Jak kupuję truskawkę, to nie za 40 złotych, ale za 4 tysiące. Ale z początku jak usłyszałam, że jedna z planowanych inwestycji wyniesie półtora miliona, myślałam, że zemdleję. Bałam się wtedy gdziekolwiek wyjechać, bo co będzie, jak coś mi się stanie? Zostawię z tym wszystkim mamę? Teraz już mi łatwiej.
Czy dobrze zarabiam? No co wy, ja przecież nie zarabiam. Ale w biedzie nie jestem. Nie jest może tak, że pochodzę z Bóg wie jakiej bogatej rodziny, ale nigdy mi niczego nie brakowało. Teraz też żyję, jak mi się podoba, i to jest duży komfort. Stać mnie na zatrudnianie pracowników i godziwe ich opłacenie. Wychodzę z założenia, że ponieważ na starcie było mi łatwiej, to muszę być okej wobec innych.
Chcecie wejść do tłoczni? Pewnie, że potrafię to obsłużyć – mama od maleńkiego wpajała mi: „Nie musisz robić wszystkiego, ale musisz wszystko umieć”. To umiem. Jestem trochę każdym działem w tej firmie. Jakiś czas temu tłoczyłam porzeczkę z jedną pracownicą, a to jest robota brudna i żmudna. Trudno. Stałam nad tym młynkiem i się zastanawiałam: „Po co ja tę fizykę na maturze zdawałam?”. Nadal nie wiem. Może mi się kiedyś jeszcze przyda. Naszym głównym odbiorcą są szkoły i przedszkola w promieniu 100 kilometrów. Czy Warszawa jest zainteresowana? Ja nie jestem zainteresowana Warszawą. Biznesowo na razie nie mam tam zaczepienia, prywatnie – nie przepadam za tym miastem. Tutaj brakuje mi kina, bo najbliższe jest godzinę drogi stąd. Kawiarni też mi brakowało, to ją sobie po prostu na wsi pobudowałam. Razem z mamą wpadłyśmy na pomysł organizowania otwartych śniadań co niedzielę. Każdy może przyjść, zapłacić za talerz, usiąść wśród kwiatów, pointegrować się. Korzystają z tego nie tylko goście okolicznych agroturystyk, miejscowi też, czemu nie?
Nikomu by nie przyszło do głowy, że się tu przeprowadzę i będę zajmowała się owocami. Praca w sadzie zawsze wydawała mi się nużąca. Sama nie wiem, co się zmieniło. Chyba nie chciałam, żeby zmarnowało się to, co osiągnął dziadek z babcią.
Wyniosłam się ze wsi, kiedy tylko zdałam do liceum. Wynajmowałam wtedy w miasteczku mieszkanie z koleżanką. Potem wyjechałam na studia, do mieszkania w Warszawie, które rodzice kupili w ramach inwestycji. Przywykłam do samodzielności, aż tu nagle w wieku 25 lat wróciłam na wieś i zamieszkałam z babcią i mamą. Powiedziałam wtedy sobie: „Okej, zaakceptuję ten stan rzeczy, ale zrobię wszystko, żeby trwał nie dłużej niż pięć lat”. Trwał siedem. Dopiero w zeszłym roku zaczęłam budowę własnego domu. To dzięki dziadkowi mi się udało – w latach siedemdziesiątych, kiedy sadownictwo było dochodowe, dziadek kupował ziemie, między innymi las, z którego drzewo udało mi się sprzedać. Pieniądze przeznaczyłam na ten domek. Chodźcie, pokażę wam.
Stan surowy, ale spróbujcie sobie wyobrazić – teraz jesteśmy w kuchni, a sypialnia będzie tutaj, z oknem na las. Nie potrzebuję tu osobnego miejsca do pracy – przecież tak naprawdę tylko ja będę z tego wszystkiego korzystać.
Nie utrzymuję bardzo bliskich relacji towarzyskich z ludźmi stąd. Moje najlepsze przyjaciółki to dziewczyny ze studiów. Jesteśmy w kontakcie non stop, głównie przez internet. Tutaj mam tylko parę koleżanek – poznałyśmy się w 2016 roku na Czarnym Proteście, założyłyśmy grupę na Facebooku, odwiedzamy się regularnie. Ale one są sporo starsze ode mnie, w innej sytuacji życiowej, z dziećmi. Nie mam tu nikogo, z kim spontanicznie skoczę wieczorem do kina, bo nie musi kłaść dziecka spać. Facetów interesujących też tu nie znam.
Ludzie stąd między sobą gadają, bo jestem po trzydziestce bez męża i dzieci. Ale nie powiedzą nic wprost. Raz tylko kosmetyczka wspomniała coś o moim „staropanieństwie”. Wyszedł z niej wtedy ten wiejski grajdół i zaścianek. No i ksiądz. Jak się tylko sprowadziłam, przyszedł do nas w odwiedziny. Byłam wtedy taka z siebie dumna: pisałam biznesplan, broniłam magisterkę z psychologii społecznej, organizowałam dożynki sadownicze na 100 osób. Wulkan. A on tylko powiedział: „No dobrze, ale jak ty tu męża znajdziesz?”. „Może znajdę, może nie” – odpowiedziałam, bo jak inaczej zareagować? Pewnie, zastanawiam się czasem, czy dobrze robię, czy to nie czas na założenie rodziny. Dochodzę jednak do wniosku, że postępuję najlepiej, jak w danej chwili mogę. Zwyczajnie nikogo jeszcze nie poznałam. Akceptuję ten stan rzeczy. Co na to rodzina? Babcia od strony taty kupiła mi kiedyś pościeli dla dwojga, czekała, żeby mi ją dać w dzień ślubu, jednak skończyłam trzydzieści lat, na żaden ślub się nie zapowiada i ona mi po prostu ten komplet dała, bez słowa wyrzutu. Za to babcia od strony mamy czasem solnie, że łatwiej byłoby mi kogoś znaleźć, gdybym nie była taka mądra. Ale tak już mam. Podobnie w sprawach zawodowych – moje oczekiwania są wysokie.
Oczekuję uczciwości, myślenia, niepicia w pracy. Szkoda, że jeśli ktoś te oczekiwania spełnia, to albo już ma pracę, albo wyjechał. Ci, co zostali, nie nadają się. Jeden z kandydatów krzyczał na nas na rozmowie kwalifikacyjnej, drugi powiedział, że nie chce umowy, bo ma komornika za alimenty, trzeci pił. Dla mnie to jest trauma. Jak tu przyjechałam, aby rozwinąć firmę, to na miejscu byli pracownicy, którzy dosłownie terroryzowali matkę i babkę. Chciałam być fair, dać im szansę, a nie że przychodzi młoda i nagle wywala wszystkich. Przed nami było pierwsze tłoczenie soków i zastanawiałam się, kto to ogarnie. Jeden z pracowników, który pracował przy rozładunku, wydawał się czajaty. Facet był wcześniej zwolniony za picie, ale poprosił o drugą szansę. Nie zatrudniłam go od razu ponownie, ale pozwoliłam przychodzić, żeby sprawdzić jego motywację. Zachowywał się w porządku, ogarniał tłoczenie, więc po jakimś czasie dałam mu nie tylko umowę o pracę, ale także pożyczkę na kurs prawa jazdy, bo miał kłopot z transportem do pracy. Po trzech dniach od podpisania umowy – zniknął. Ja, taka gówniara wtedy, naiwna – pomyślałam, że może jest chory, że może coś się stało. Pojechałam do niego. Mieszkał z matką i dwoma braćmi, dorosłymi chłopami koło czterdziestki, w jednym pokoju. Wchodzę, a tam jakieś gacie się suszą nad kuchnią, matka właśnie porcjuje świniaka, pies skacze do tych ochłapów, w kącie w rogu on śpi na wersalce. Mówię, że go zatrudniłam, pożyczyłam pieniądze. Matka w płacz, że on zwróci, on zwróci… Ale ja nie chcę takiego pracownika. Tak wyglądało pierwsze moje zwolnienie. Potem było jeszcze kilka. Jeden pracownik codziennie mnie okradał, a ja codziennie udawałam, że nic nie widzę, bo nie miałam kim go zastąpić. Kobiety też zatrudniam, oczywiście. W tłoczni nalewają soki, pakują, oklejają butelki. Pracowniczka zbiera zamówienia, wystawia faktury, przygotowuje chłopakom trasę dostaw. Jak akurat nie mają co robić, to lepią pierogi, które później sprzedajemy w sklepie albo robią w ogrodzie. Ostatnio zbudowały meble z palet.
Mamy pięć osób przeszkolonych do pracy w tłoczni, dwie to dziewczyny, ale one same