pradziadek Franek wrócił z wojny. Miał 27 lat. Kobiety zostawały samiusieńkie. Jak ciocia Honorka – z trójką dzieci, marnym polem i stadkiem kóz. Sama do końca, bo nigdy ponownie nie wyszła za mąż. „Ja sobie sama świetnie radzę” – tłumaczyła. Jak ona to zrobiła? I to jeszcze z trójką maluchów? Kiedy pytam o to babcię, mówi tylko: „Jak to wiejska kobieta – heroska”. I wraca do przeglądania zdjęć.
Agnieszka Pajączkowska jest ze stolicy
W albumie z mojego dzieciństwa pierwsze zdjęcia ze wsi to te z mazowieckiej wioski oddalonej 50 kilometrów od Warszawy. Rodzice mieli fantazję, aby na fali transformacji kupić stare gospodarstwo rolne, mimo że sami ze wsią nie mieli nic wspólnego. Dla nas był to oddech od miasta, dla tych, którzy je sprzedali – ojcowizna przehandlowana za możliwość rozpoczęcia życia w Warszawie. Siedlisko składało się z kawałka łąki otoczonej żerdziowym płotem, małego, dwuizbowego domu z kuchnią węglową, stodoły, chlewu i sławojki. Tata postanowił stodołę rozebrać, a na jej miejsce postawić większy, drewniany dom. Nie przeszkadzało mu więc zupełnie, gdy okazało się, że w zapadniętej chatce z ganeczkiem mieszka stara kobieta.
Pani Olszewska została, zasiedlając moje dziecięce wspomnienia z długich wiosennych i letnich miesięcy.
W naszym domu nie mówiło się, że „jedziemy na działkę”. Jechaliśmy „na wieś”. Może dlatego, że była tam pani Olszewska – zawsze w kwiecistej chustce na głowie, zawsze w wełnianej spódnicy, grubych rajtuzach, serdaku i nylonowym fartuchu. Zgięta wpół z zapałem pieliła ogród – ten swój, pełen równych grzęd buraków, marchewek i kapusty, ale też zawsze ten nasz, pomimo że nikt tego od niej nie oczekiwał.
Choć nazywaliśmy ją „panią Babcią”, jako dzieci trzymaliśmy się od niej na dystans. Wyglądała inaczej niż nasze warszawskie babcie, inaczej mówiła i inaczej pachniała. Miała bardzo pomarszczoną i ogorzałą twarz, gdy się uśmiechała, błyskała złotym zębem, była zawsze lekko pochylona, zaplatała ręce na kości krzyżowej i groźnie pohukiwała na sukę, której co wieczór niosła do budy emaliowaną miskę pełną kaszy i chleba rozmoczonego w mleku. Chyba nie byłam nigdy we wnętrzu jej domu. Przypominam sobie że śpiewała – gdy pochylona rwała perz spomiędzy marchwi, gdy siedząc na zydlu przed domem skrobała ziemniaki i gdy wieczorami odpoczywała na ganku, patrząc wodnistymi oczami gdzieś daleko przed siebie. Nie wiem, kiedy dokładnie umarła, ale pamiętam, że ogród nagle zarósł chwastami. I że nikt z nimi nic nie robił.
Irena będzie robić, dopóki nie ustanie
Niektóre to się tak mądrzą, przeważnie te z miasta, że co tam chłopu na wsi – wszystko ma, niczego mu nie braknie i takie tam nieprawdy. Niestety, chłop na wsi musi zapierdzielać dzień i noc, żeby mieć na czym nagotować zupy. A jak się zestarzy do roboty, to koniec. Taka jest prawda wsi.
Chociaż teraz jest lepiej, bo zanim emerytury dali, pod płotem trzeba było zdychać. Dziś na co stać, to stać, a na co nie, to nie, jednak odłożyć grosz jakoś się daje. Po 20 złotych na miesiąc, czasem i 50 się schowa. Bo nie daj Boże się zemrze, i co wtedy? Dzieci powiedzą: „Co, nie zebrałaś sobie?”. Za pogrzebowe ledwo się opłaci księdza, a jeszcze wypada mieć trumnę i strój jaki porządniejszy. Oszczędzam na ostatnią godzinę, na wakacje przecież odkładać nie będę. Więc trzeba robić i robić, byle swoje było, bo kupować to drogo wszystko kosztuje. Ziemniaki tanie? Jak dla kogo! Raz kupiłam na wiosnę, bo żeśmy wyjątkowo swoich nie mieli, i jakem ugotowała, odstawiła, żeby ostygły na kopytka, to czarne się zrobiły jak węgiel. Mam grube pieniądze płacić za coś takiego? A teraz to człowiek nawet świń nie trzyma ani nic, bo trzeba to wszystko rejestrować, nawet jak tylko dla siebie się ma. Strach jest, że tych pism wszystkich się nie zrozumie. Inni poszli do miasta dla wygodniejszego życia. A ja nigdy nie chodzę do nikogo, żeby mnie co dał. Co mam, to zjem, co nie mam, to nie zjem. I tak do końca.
Do Warszawy jeździłam tylko po mięso na kartki i od tego czasu nie byłam. Po co, jak w mieście takie ludzie okropne? Pamiętam, jak nocą się stało, aby jakąś wędlinkę lepszą mieć i tylko w kolejce mówili: „Chamstwo przyjechało do miasta”. To ja wolę już nie jeść, nie kupować. Raz przyszła pani i pcha się na sam przód po 20 deko kaszanki dla pieska. W kolejce stał wtedy starszy pan, co w mieście pracował, ale sam ze wsi był, i do niej: „Co się pani pcha?”, a ona na to: „Bo ze wsi przyszły się nażreć. Niechaj poczekajo”. To ten pan aż poczerwieniał. „Pani tak samo uszyta jak każdy, z drelichowej płachty” – tak jej dogadał. Bo żeby nie cham ze wsi, toby i ona, i całe miasto nie miało co jeść. Głupio jej się widocznie zrobiło, pieska na ręce wzięła, kaszanki nie kupiła i sobie poszła. Myślę, że dziś tak samo w mieście chłopa traktują. Kogo nie spytać, każdy mówi, że chłop ma na wsi rarytas. Tylko ile się trzeba na to narobić: gnój na wóz nakłaść, roztrząchać, orać.
Robię od piętnastego roku życia na ziemi. Ojciec umarł, jakem cztery lata miała i mama została sama. Kiedym podrosła, ona kosiła, ja podbierałam, albo ona podbierała, a ja kosiłam. Jak umarła, przyszłam tu za mąż i tak tu ziemię obrabiam od 40 lat. Roboty się nie boję: robię to robię, a jak ustanę, to ustanę. No i teraz lepsze czasy, bo pani weźmie kopaczkę i wykopie, weźmie siewnik i wysieje. A kiedyś trzeba było chodzić koniem i jedno siewnikiem szło kierować, drugie zwierzęciem. Takie były tego skutki, że poroniłam. Za dużo się nawysilałam i do widzenia. Wody mi na polu odeszły. Najęłam samochód, żeby mnie zawiózł do szpitala, bo to szósty miesiąc był. Przecie nikt by mnie darmo nie zawiózł, a żeby lekarz przyjechał, też nie było mowy. Dwoje dzieci poszło, chłopiec i dziewczynka. Widziałam je przez chwilę – żyły jeszcze parę minut. Potem jeszcze troje miałam, ale smutek po bliźniętach został. To była pierwsza ciąża i nikogo do pocieszania. Tylko jedna kobita, co mieszkała w sąsiedniej wsi, czasem do mnie przyszła posiedzieć. Ona co rok dziecko rodziła, ośmioro żywych i trójka poroniona, razem – jedenaście lat w ciąży. Chłopy tu takie są, żeby tylko dzieci robić, a potem kobiety same z tym zostają.
Jeszcze jak są teście dobre, to i łatwiej. Ale te moje to mnie po poronionych bliźniakach wyklęły, zwyzywały od rozmaitych. Teścio piłował na mnie, żeby jeszcze bardziej mnie dokuczyć, teściowa tak samo, a mąż mój to było cielę takie. Nie miał mi kto z dziećmi siedzieć, nawet minuty nie doglądnęli. Biegałam tylko od dzieciaka na pole.
Gdybym wtedy miała gdzie pójść, tobym się stąd zabrała, ale nie miałam dokąd. Ludzie dookoła? Toć jeden drugiego by w łyżce wody utopił, gdyby mógł. Ktoś ma lepiej – nienawidzą, u kogoś bida – śmieją się. Tak u nas było, jest i będzie.
Po Magdzie jeździli, że to jej wina
Różnie mówili – że powinnam z nim dalej mieszkać, że trzeba się było jakoś dogadać. Nie miałam wyjścia – to on powiedział, że odchodzi. Teraz mam 31 lat, dziecko i rozwód za sobą. Pielę truskawki, co mi przeszkadza pogadać?
Każdy mnie osądza, ale co czułam, nie pyta nikt. Ludzie na wsi po nim też jechali, jednak głównie mówili, że moja wina. Szczególnie starsze kobiety. Za to koleżanki bardzo mnie wsparły. Byłam młoda, jeszcze w nim zakochana, bałam się zostać sama z dzieckiem. Osiem lat jestem po rozwodzie i dopiero teraz myślę, że dobrze się stało.
Poznaliśmy się na weselu. Miałam osiemnaście lat, on był starszy, potem się okazało, że aż dziewięć lat – łatwo mu było oszukać, bo młodo wyglądał. Nie pił, ale bardzo słuchał mamusi, wciąż wszystko z nią omawiał. Nieraz miałam inne zdanie i to chyba wystarczyło, żeby mnie bił.
Dla wszystkich rozwód to był szok – życie jednak