to w kebabie arabskim frytki idą do środka. Obie wersje z kurczaka, świeży, po kontroli sanepidu. Dobre jest, obiecuję, inaczej bym nie podała. Sama jem codziennie.
Budkę prowadzę już jedenasty rok, ale w gastronomię weszłam wcześniej. Ostatnio mam z biznesu około 4 tysięcy na czysto, tyle że codziennie robię po 12 godzin. Przychodzę rano, odbieram towar, ogarniam budkę i cały dzień gotuję kebaby. W niedzielę przychodzę tylko rano, na trzy, cztery godzinki pracownicom naszykować, żeby mogły wydawać dania szybciej, bo po kościele największa kolejka. Wychodzę przed 14 i wracam pod wieczór odebrać pieniądze. Żeby biznes szedł, jak idzie, musiałam się porządnie doszkolić. Dwa lata temu poszłam na rachunkowość i finanse. Zaraz po licencjacie zrobiłam magistra. Córka studiowała w tym samym czasie. Byłam najstarsza na roku, pod pięćdziesiątkę, ale nie powiem, młodzi zabierali mnie na piwo. Szkoda, że nie dysponowałam zbytnio czasem na studenckie życie, bo jeszcze pracę i dom miałam na głowie. Mąż na studia nic nie powiedział. Im lepiej mi szło, tym bardziej chodził nabzdyczony. W końcu się rozwiodłam.
Mąż w niczym mnie nie wspierał. Ciągle tylko strofował, miał pretensje, gadał: „rzuć to, rzuć”, a ja jechałam do roboty, z płaczu ledwo widząc kierownicę. Ale się uparłam i mam tę budkę z kebabem.
Początkowo zatrudniałam się w biurach księgowych w okolicznych miastach. Wtedy było tak, że popracowałaś pół roku za najniższą krajową, z czego połowa szła na dojazd, po czym wywalali cię na bruk. Skończyło się na zasiłku. Mama kupowała mi pieczywo jak jakiejś ułomnej. Co miałam dalej robić? Siedzieć w domu i liczyć na męża? Patrzeć, czy on zadowolony przyjdzie z pracy czy nie? Jakąś godność mam. Łapałam się wszystkiego: gazety stare sprzedawałam po złotówce, jajkami handlowałam 120 kilometrów stąd. Wymyśliłam, że założę sklep mięsny. Nie wyszło. To wykombinowałam, że będę jeździć na targi sprzedawać kanapki, karkówki, kiełbasy. Nie wiem, skąd mi to przyszło. Nawet nie lubię gotować.
Jak zaczynałam w gastronomii, miałam 36 lat i nic z tego nie rozumiałam. Szybko się nauczyłam. W końcu kto jak nie kobieta? Usłyszałam w gminie, że państwo przyznaje dotacje jednorazowe na rozpoczęcie działalności. Poszłam na spotkanie, było nas z 80 chętnych, same kobiety. One zrezygnowały, bo dawali tylko 10 tysięcy na 15 lat. Jako jedyna zostałam.
Gdzie tam odważna, dziewczyny, co wy! Zdesperowana byłam! Żeby cokolwiek zarobić, dwa dni w tygodniu wstawałam o czwartej rano i jeździłam na targ, wracałam o pierwszej, myłam sprzęt i na szesnastą jechałam do sąsiedniej wsi dalej gotować. Rok czasu na obcym terenie uczyłam się, jak prowadzić biznes kulinarny. Potem przyszłam tu.
I jak te frytki? Może wam bardziej dosolić? Solidne porcje robię, fakt. Trzeba czymś przyciągnąć ludzi. To jest wieś, nie miasto, o klienta muszę dbać. Nieraz sobie myślę, że powinnam zaoszczędzić trochę mięsa, ale jakoś nie umiem. Nawet jak jestem na kogoś zła, mniej nie dam. I wiecie co? Wcale na tym źle nie wychodzę. Teraz i z 80 kebabów dziennie sprzedaję. Renomę sobie wyrobiłam. Żeby stać tak w jednym miejscu 10 lat, coś tam jednak trzeba z siebie dać.
Od kiedy Magda Gessler pojawiła się w telewizji, ludzie chętniej jedzą poza domem. 500 plus też biznesowi pomogło – mieszkańców wsi bardziej stać na obiad w budce. Goście przyjeżdżają z okolicy, ustawiają się w kolejce albo zamawiają u mnie przez telefon. Jak przyjadą za piętnaście minut, już mają wszystko uszykowane. Kebab na obiad, kebab na kolację. Raj.
Chociaż powiem szczerze, że jakby ktoś obcy tu stał, byłyby większe tłumy. To jest właśnie wiejska mentalność: „Tej jest lepiej, to ją zgnójmy”. Wolą pojechać do okolicznych wsi, do miasteczka, do miasta, choć to drożej wychodzi. Byle tylko nie kupić u swoich.
W większości jedzą u mnie młodzi. Zdarza się czasem, że przyjdzie jakaś starsza pani, ale one raczej tak chyłkiem poproszą, żeby im zapakować, w siatkę dodatkową włożą i już ich nie ma. Nie chcą gadania, że leniwe i obiadu nie gotują. Robię, jak chcą. Czemu nie? Przecież to od klientów nauczyłam się prowadzić gastronomię. Najpierw się kupuje przepis za grube pieniądze – 3 tysiące, jeśli chcesz, żeby cię kto jeszcze przyuczył – potem się go ćwiczy i dostosowuje do smaku miejscowych. Jak ktoś przyjdzie i powie: „bardzo dobre, ale jeszcze pani dołoży sosu”, to ja się nie obrażam, tylko dokładam, starając się zapamiętać, że ten lubi właśnie tak. Dzięki temu jednego dnia sprzedaję teraz tyle, co kiedyś w tydzień. Klient ma do ciebie wrócić, a tego nie zrobią żadne billboardy czy inne miejskie sztuczki. Na wsi nie istnieje lepsza reklama niż z gęby do gęby.
Ale tak kolorowo to znowu nie jest. Od kebabów całe ciało boli. Codziennie tylko stoisz i dźwigasz. Mam 51 lat, a moja osiemdziesięcioletnia mama sprawniej chodzi ode mnie. W nocy się budzę ze 3–4 razy, nie wiem, gdzie nogi położyć, gdzie ręce. Lekarz powiedział: „Albo to rzucisz, albo pół litra co wieczór, ewentualnie maryśka”. Taki żartowniś. Wiem, że dziewczyny, które u mnie pracują, mogłyby mnie trochę odciążyć, jednak tak łatwo roboty nie oddam. Szefową jestem marną. Nawet jak klient mi zwróci uwagę, że która źle zrobiła, nie potrafię powiedzieć: „Weź się ogarnij”. Na siebie biorę. Jak wczoraj sprzątały, to dziś wcześniej przyszłam, żeby posprzątać po nich. One wcale źle nie robią, ale po mojemu ma być. Po mojemu też zatrudniam na umowę o pracę. Bałabym się inaczej, ale tutaj ludzie tak nie chcą – jak za dużo zarobią na etacie, tracą 500 plus. Wszyscy marzą o pracy na czarno.
Jak tak pomyślę, to kobietom nie opłaca się pracować. Zarobią niewiele więcej niż państwo im da, dzieciaki muszą obcym zostawić, wydać pieniądze na opiekę, na dojazd. Dla kobiet wystarczyłoby tylko pół etatu – aby zarobić tyle, żeby mogły się wystroić bez rozliczania z nikim, wyjść na chwilę do ludzi i wrócić do domu.
Zrobię wam kawę i sobie zapalę. Po rozstaniu z mężem zaczęłam imprezować i wróciłam do palenia. Zaraz będzie siódma rocznica rozwodu. Co roku z tej okazji świętuję, koleżanki zapraszam na drinka. To jest taka wolność, mówię wam. Łatwo poszło – rach-ciach-ciach, za obopólną zgodą, do widzenia.
Jak zaczynałam biznes, mówiono: „Sierota taka, czy se da radę”. Bo ja byłam ostrożna, nie latałam po wsi, tylko w domu siedziałam i sprzątałam. Piętnaście lat temu w życiu bym z wami nie pogadała. Chociaż może? Nieznajomym zawsze się szczerzej powie jak swoim. Nie obraźcie się, ale taki jak wy, z zewnątrz, co może komu tu zaszkodzić?
Najtrudniej mi chyba w życiu było nauczyć się, jak samą sobą się zająć. Nawet potem, jak już zarabiałam – przez lata pieniądze nie szły na moje przyjemności tylko na rachunki, inwestycje, spłaty kredytów, czesne. Dopiero teraz sobie czasem na coś pozwolę. A to sukienkę sprawię, a to na wakacje z chłopakiem pojadę. Ostatnio byliśmy tydzień w Zakopanem. Pierwszy raz w życiu na tyle czasu gdzieś wyjechałam. Drugi miesiąc miodowy jak nic, bo „chłopak” to ja mówię na byłego męża. Najpierw był „mąż”, potem „sąsiad”, bośmy po rozwodzie wciąż pod jednym dachem żyli, teraz jest „chłopak”. Mieszkamy jak mieszkaliśmy od lat – w osobnych pokojach. Wy się dziwicie? A gdzie niby po rozwodzie miałam iść? Do mamy? Ale odkąd się zeszliśmy, jedno do drugiego przyjdzie się przytulić, choć tylko czasem – już za stara jestem, żeby w jednym łóżku się gnieść ze starym chłopem. Teraz sobie mogę na taki związek pozwolić – jestem niezależna. Chcę z nim być, a nie, że muszę. Szukać innego? Nie wierzę, że są gdzieś lepsi. Jak mam mieć to samo, to wolę starego wroga niż nowego.
Nie żałuję, żeśmy się rozstali. Dzięki temu odzyskałam wolność, zrozumiałam, że mam jakąś wartość. Minus? Moje dzieci chowały się beze mnie. Cały czas za groszem się uganiałam, żeby dać im po równo z ojcem. Nie chcę, żeby mówiły, że tylko on dbał. Miewałam rozterki, czy dobrze zrobiłam z rozwodem. A tu pewnego dnia córka mówi do