i sobie rozmawiać. Koleguję się z dziewczynami z pracy. Trzeci rok teraz leci w Kauflandzie. Kody nabijam na dziale mięsnym. Pracuję na stojąco, osiem godzin, mam pół godziny przerwy – 15 minut z mojego czasu pracy, 15 z zakładowego. Tak nam poszli na rękę.
Niebawem mam tydzień wakacji. Chciałabym gdzieś wyjechać, zwykle lubię nad morze, tylko że tam nuda człowieka ogarnia. Pierwsze 2–3 dni to jeszcze, ale potem już mnie nosi. Za to miastowi lubią odpoczywać. Jeszcze w latach siedemdziesiątych była tu taka plaża, na którą przyjeżdżali letnicy z Warszawy. Mieliśmy przyzakładową wypożyczalnię kajaków i restaurację z dansingiem, która działała w sezonie. Był też kiosk ruchu i zieleniak z owocami i warzywami, co normalnie na wsi nie bardzo ma rację bytu. Wiadomo, że na dansingi się chodziło i spotykali się młodzi stąd i z Warszawy. Teoretycznie mogli się zapoznawać, ale niech sama pani powie – czy chłopak z Warszawy chciałby dziewczynę ze wsi?
Nadal przyjeżdżają nad rzekę. W lesie jest osiedle działek tak duże, że mieszkańcy sobie nawet poopisywali nazwy ulic – w lesie! Wyobraża sobie pani ponad dwa tysiące działkowiczów w jednym miejscu? To jest w większości zabudowa nielegalna. Któryś radny chciał im się dobrać do dupy, ale nie oszukujmy się – to są podatki, to są klienci, więc przymknęli oko na sprawę. Ja odróżniam „Warszawę” i „warszawkę”. Jak dzieci były małe, to jeździliśmy do Warszawy – kulturalnie, do ZOO, do Wilanowa, na zakupy. Do nas przyjeżdża „warszawka”. Ja ich nie znam, ale odczuwam, że są. Bo niech mi pani powie, kto na wsi wyrzuca obierki od ziemniaków? Przecież albo to idzie na kompost, albo dla zwierząt. Jak widzę obierki w rowie, to wiem, że to wyrzucił ktoś z działkowiczów. To mnie bardzo wkurza – ludzie, którzy przyjeżdżają i oczekują, że ktoś po nich posprząta.
Kalina utemperowałaby połowę z nich
„Warszawka” to są ludzie, którzy ze wsi poszli do Warszawy i poprzewracało im się w głowach. Znam wiele takich osób – wykształcone, dobrze ustawione, po studiach. Wszyscy wiedzą, że są ze wsi, a oni zaprzeczają. Moja koleżanka pochodzi z bardzo ładnej miejscowości, ma fajnego męża, dobrą pracę, postawiła piękny dom z ogrodem, naprawdę, do pozazdroszczenia. Pamiętam, jak ją zapytali lekarze – bo razem pracowaliśmy na oddziale – gdzie mieszka. Powiedziała, że mieszka „w okolicach Garwolina”. Dopytywali, czy na wsi. A ona mówi, że nie. Dorosła kobieta! Stereotyp „wieśniactwa” jest bardzo silny. Wstyd i strach sprawiają, że ludzie ze wsi czują się gorsi, niewykształceni, biedni, brudni. Niektórzy jadą do stolicy, żeby miastem wyleczyć kompleksy.
Może to jest kwestia charakteru. Ja czuję się wartościowa. Pracuję wśród lekarzy, osób z autorytetem, które lubią pokazać, że są kimś. Utemperowałabym połowę z nich! Faceci z tytułami, profesorowie – wszystko rozumiem, tylko że ja też mam wykształcenie, jestem magistrem, skończyłam dwa kierunki studiów, zrobiłam specjalizację. Czym się różnimy? Ale lekarze, szczególnie chirurdzy, stare wygi, bywają bezczelni. Jak nowe pielęgniarki przychodzą do pracy, to je sprawdzają, testują, która jaka jest. Mnie też kiedyś zaczepili, ja dwudziestolatka, oni po 35–40, takie chłopy wyszkolone. „A ty, Kalina, jesteś ze wsi?”, pytali. Mówię, że tak, że ze wsi. I oni dalej z uśmieszkami: „A doiłaś kiedyś krowę, Kalina?”. Mówię – pewnie, że doiłam. Od razu było widać, że próbują mnie paskudnie ośmieszyć. Niechby taki profesor spróbował mnie jeszcze raz tą krową obrazić! Ja domu rodzinnego wstydzić się nie będę. Co jest w tym hańbiącego, że doiłam? Jeśli ty nie masz z tym problemu, to inni nie są w stanie cię zranić.
Zajmowałam się promocją zdrowia, prowadziłam zajęcia w szkołach, mam porównanie między młodzieżą ze wsi i z miasta. Panuje pogląd, że dziewczyny na wsi częściej zachodzą w ciążę przez brak wiedzy o antykoncepcji. Nie w dzisiejszych czasach. Jak jeździłam z córką na badania do Warszawy, doktor sama z siebie zaproponowała córce tabletki. Tak jakby to była sprawa rutynowa, jakby wszystkie dziewczyny w mieście brały antykoncepcję hormonalną przed maturą. Byłyśmy w szoku. To nie o brak wiedzy idzie, ale o wiarę. Ostatnio moja 21-letnia córka oświadczyła, że to, co najważniejsze – cnotę – zostawia dla męża. Mówi, że przecież jest mnóstwo innych sposobów, aby się zaspokoić.
Jednak wiara nie powinna oznaczać zaślepienia. Na temat aborcji mam inne zdanie niż mój Kościół. Kobieta powinna mieć prawo decyzji w tych trzech wypadkach, o których się mówi. Córka jest aborcji całkiem przeciwna. Dopiero jak jej podałam argument gwałtu, to zaczęła się zastanawiać. Dla mnie to jest chore – jeśli jest trójka dzieci w domu, ma się urodzić czwarte, a matka nie ma szans na przeżycie, to jak można jej kazać rodzić? Przecież facet, nieważne, jaki by był zaradny, sam by zginął z tymi dziećmi.
Kobietom w wieku mojej mamy feminizm kojarzy się źle. Dla nich jest tylko jeden właściwy model rodziny: mąż, żona, dzieci. Z wyzwoleniem kobiety to się jednak kłóci. Kiedyś rzadko się zdarzało, aby jakaś kobieta zbuntowała się mężowi, który bił. Przecież przysięgała przed Bogiem. Facetowi z pewnością więcej wolno, ale to nie jest wiejskie – to jest polskie. Do tego dochodzi różnica pokoleniowa. Jak miałam 21 lat, moja starsza koleżanka, pielęgniarka z oddziału, zwróciła mi uwagę, że po ślubie nie wypada mi już chodzić do pracy w krótkich spódniczkach. To nie była jakaś wiejska baba, tylko typowa warszawianka.
Ale podejście się zmienia, u nas również. Przecież i na wsi, jak mężczyzna będzie próbował młodą kobietę zniewolić, ona na ślub kościelny nie będzie patrzyła, tylko zadba o siebie.
To też zależy od wychowania. Nie powiedziałabym, żebym była inaczej traktowana przez rodziców niż brat. Poza tym, że tata mnie nie częstował alkoholem, a brata tak. Jemu też wcześniej pozwalano wychodzić z kolegami i na dłużej – w końcu chłopak. No i rzeczywiście, ja bardziej pomagałam w domu, a brat bardziej w gospodarstwie. Jakoś nie zwróciłam na to uwagi, bo to był taki naturalny podział. Sama tak dzieci wychowywałam, że jak trzeba było skosić trawę na podwórku, szedł syn, a jak wytrzeć kurze, ścierała córka.
Marta zatrudnia
Specjalnie mamy taki szyld: „Gospodarstwo sadownicze, Aniela Musiał i córka”. Mężczyźni, kiedy słyszą nazwę, pytają tylko, czy ostatni człon pisać z dużej czy małej. To kobiety się dziwią: – „«i córka» – naprawdę tak mam napisać?”. A jak inaczej?
Babcia nie była żoną przy mężu, zajmowała się gospodarstwem na równi z dziadkiem. Do prowadzenia domu najęła kogoś z zewnątrz. Kiedy dziadek zmarł w 1997 roku, sad zaczęły prowadzić kobiety – babcia z pomocą mojej mamy. Ona miała wtedy dwie córki na głowie, angażowała się również w pracę taty. Ale nagle tato zmarł. Mama została wdową przed czterdziestką, zaczęła coraz bardziej zajmować się sadem. W końcu zamieszkała tu z babcią, a ja po paru latach dołączyłam, gdy poczułam, że mam dość Warszawy i pracy w korporacji.
Czasem przyjeżdża jakiś kurier czy dostawca i od bramy woła: „Czy jest gospodarz?”. Mówimy, że nie, ale jest gospodyni. I tyle. W dzisiejszych czasach kobiety w biznesie, czy to wieś, czy miasto, nikogo nie dziwią. Sporadycznie stykam się z chamstwem lub dyskryminacją. Ostatni raz chyba w zeszłym roku, kiedy zepsuła się pompa. Facet nie chciał uznać reklamacji i walnął: „Pani jest kobietą, pani nie zrozumie”. Podziękowałam mu za współpracę. Jeszcze budowlańcy są często przekonani, że wiedzą lepiej niż „baby”. Przy pierwszych budowach były spięcia, ale przy ostatniej na dzień dobry powiedziałam, że to ja decyduję, bo się znam. Zatrudniłam też specjalistę, który wszystko kontroluje. Nie mam siły więcej krzyczeć, od bluzgów w tej firmie i tak jestem ja. Niestety. Wszyscy myśleli, że to