Remigiusz Mróz

Trawers


Скачать книгу

gości.

      Dominika w końcu wypatrzyła kościół. Rzeczywiście trudno było go przegapić – znajdował się na niewielkim wzniesieniu, a drewniana konstrukcja była wyraźnie widoczna za łysymi koronami drzew.

      Skręciła w lewo i podjechała pod budynek szkoły. Osica rozglądał się, jakby przypuszczał, że kłopoty zaczną się już na samym początku.

      – Coś nie tak? – spytała, gasząc silnik.

      – Spodziewam się gównoburzy.

      – Słucham?

      – Agata zwykła tak mówić. Zawsze podobało mi się to określenie – wyjaśnił, po czym wyszedł z samochodu. Spojrzeli na siebie ponad dachem. – A mam na myśli to, że zaraz któryś z mieszkańców zwietrzy, co tutaj się dzieje.

      – Nie szkodzi.

      – Nie? Chyba nie wie pani, jak szybko wieści podróżują, jeśli ostatecznym kierunkiem jest 24tp.pl.

      – Co takiego?

      – Broń szybkiego reagowania „Tygodnika Podhalańskiego”.

      Dominika wypatrzyła wójta. Stał przed wejściem na teren zespołu szkół z uniesioną dłonią. Ruszyła w jego stronę, również się rozglądając. Nie zauważyła żadnych gapiów ani reporterów.

      – Mówię pani – ciągnął Osica. – To kwestia kilkunastu minut. I tak mają to miejsce na oku.

      – Kto?

      – Mieszkańcy. Tylko czekają, aż coś się wydarzy.

      – Nie rozumiem.

      – Nie widziała pani tych wszystkich protestów, zanim wójt zakwaterował tu Syryjczyków?

      – Nie.

      – Oczywiście… – mruknął Edmund. – Kraków to centrum świata, prawda? To, co dzieje się niecałe sto kilometrów dalej w linii prostej, nie ma większego znaczenia.

      – Śledziłam sprawę, ale nie na tyle wnikliwie.

      – Nie trzeba było żadnej wnikliwości. Ludzie zablokowali całą Nędzy Kubińca, nie chcąc przepuścić autobusu. Z drugiej strony stali ci, którzy witali uchodźców z transparentami. Nie słyszała pani?

      Dominika musiała przyznać, że w ostatnim czasie niespecjalnie interesował ją ten temat. Od jakiegoś czasu przewijał się w mediach i była nim zwyczajnie zmęczona. Poza tym czasu na przeglądanie doniesień miała coraz mniej. Z jednej strony starała się wywiązywać z obowiązków, jakie postawiła przed nią rola samotnej matki, z drugiej robiła wszystko, by dowiedzieć się, co stało się z Gjordem. I jak daleko sięga spisek.

      Do tego dochodziły bieżące sprawy zawodowe, których rozmiar i znaczenie zmieniały się szybciej niż pieluszki nowo narodzonych dzieci. Raz prokurator miał uczestniczyć w procesie kontradyktoryjnym jako klasyczna strona, innym razem jego rola się zmniejszała. Raz miał nad sobą polityka, ministra sprawiedliwości, innym razem fachowca, prokuratora generalnego. Czasem Wadryś-Hansen miała wrażenie, że rządzący czerpią satysfakcję ze sprowadzania ustaw do roli politycznej plasteliny.

      Nabrała tchu, podając rękę wójtowi. Właściwie powinna być wdzięczna zabójcy za to, że wrócił. Dzięki temu ona również znalazła się z powrotem na terytorium, które dobrze znała. Tutaj wszystko było proste i niezmienne. Człowiek zginął, należało odnaleźć sprawcę.

      – Dziyń dobry, pani prokurator – powitał ją samorządowiec. – Marian Gąsienica-Zych.

      Dominika otaksowała go wzrokiem. Miał nalaną twarz, a drugi podbródek tak wydatny, że opadał na niestarannie zawiązany krawat. Niechętnie uścisnęła spoconą rękę i pomyślała, że powinien zainwestować nie tylko w produkty pełnoziarniste, ale także nową garderobę. Koszula miała co najwyżej domieszkę bawełny, a krawat przywodził na myśl krzyk mody lat sześćdziesiątych, kiedy to w dobrym guście było jeżdżenie enerdowskim trabantem.

      – Miło mi – powiedziała Wadryś-Hansen. – Wszyscy są na miejscu?

      – Tak, syćka czekają w sali gimnastycznej.

      – Policzeni i sprawdzeni? – wtrącił Osica.

      Dominika i Gąsienica-Zych spojrzeli na niego, jakby nagle zamienił mundur policyjny na uniform Waffen-SS.

      – No co? – spytał. – To rzeczowe pytanie, bez żadnego podtekstu. Nie bądźmy paranoikami w kwestii poprawności politycznej.

      – Mimo syćko… – jęknął wójt.

      – To grupa podejrzanych – uciął Edmund. – Któryś z nich najprawdopodobniej wymknął się nocą z tego miejsca i przeszedł w kierunku szlaku na Czerwone Wierchy.

      Samorządowiec wepchnął palec między kołnierzyk a szyję, po czym poluzował nieco krawat.

      – Po co ftosi z nich miałby to cynić?

      – To właśnie chcemy ustalić – odparł Osica.

      Dominika spojrzała na samorządowca, kiedy szli korytarzem w stronę sali. Wydawał się autentycznie zaniepokojony i trudno było mu się dziwić. Nie chodziło zapewne o to, że darzył uchodźców bezgraniczną sympatią i zaufaniem, które zawiedli. Nie, kalkulował na tym etapie jak typowy polityk. Sprowadził do Kościeliska grupę Syryjczyków, spośród których jeden mógł okazać się zabójcą. Tego piętna długo się nie pozbędzie.

      – Jaka jest tu ochrona? – zapytała Wadryś-Hansen.

      – Ochrona?

      Dominika i Edmund wymienili spojrzenia.

      – Ktoś pilnuje terenu szkoły? – doprecyzowała.

      – Dwóch policjantów. Ale mają czuwać, żeby fto nie wchodził… a nie na odwrót.

      – To znaczy? Mieliście jakieś groźby?

      – Nie, u nas jest spokojnie. Kieby pani ulokowała uchodźców na Marszałkowskiej, wiadomo, zaraz byłaby zworka, odpalono by race i inne takie. Ale nie tutaj.

      – A jednak były protesty.

      – A juści, ze tak, ale pokojowe. Wszyscy tutaj się znamy. Gdyby ktoś z czymś nagle wyskoczył, zaraz by banował.

      – Słucham?

      – Żałował – rzucił Osica.

      – No tak – potwierdził wójt i otarł pot z czoła. – Hańba byłaby na całe Kościelisko, wie pani. Więc nikt nie przesadzał, ot, tylko mówili, żeby sobie nasi goście uważali, bo inacej ich wyprawimy het.

      Stanęli przed zamkniętymi, podwójnymi drzwiami. Samorządowiec zapukał, jakby sala gimnastyczna miała w istocie zapewniać jakąkolwiek prywatność osobom, które się tam znajdowały.

      – Zebrało się jeszcze kilku hutmanów – dodał.

      – Nie rozumiem.

      – Takich, no… dozorców. Mówili, że będą chodzić wokół terenu, pilnować, czy żaden z przyjezdnych chłopów nie robi zakusów na którąś z naszych dziewek. Słyszała pani, co się wyczyniało w tej całej Kolonii czy we Frankfurcie i Hamburgu. Mamy to w pamięci.

      Marian Gąsienica-Zych otworzył drzwi, a potem wszedł do środka. Dominika i Edmund poszli za nim, przyglądając się uważnie zgromadzonym. Nikt nie zwrócił uwagi na pukanie ani niespodziewaną wizytę trójki ludzi. Wszyscy byli zajęci swoimi sprawami.

      W pomieszczeniu śmierdziało zatęchłym potem i papierosami. Wadryś-Hansen właściwie spodziewała się, że zastaną znacznie gorsze warunki. Tymczasem uchodźcy byli uśmiechnięci, prowadzili ożywione rozmowy i widać było, że mają