Remigiusz Mróz

Trawers


Скачать книгу

z nimi tłumacz przysłany przez UDSC.

      – I gdzie jest teraz?

      – Nie wiem. To był jakiś chłop z Bahrajnu, na stałe mieszkający w Krakowie.

      – Ma pan do niego kontakt?

      – Nie. Ja w ogóle jestem… tak jakby poza tym. Przyjechał tutaj, zebrał ich, podał kilka informacji, pobrewerzył sobie z nimi, a potem kazał się ozyjś. Musi pani godać z UDSC.

      Dominika zaklęła w duchu. Miała nadzieję, że samo wspomnienie o urzędzie sprawi, iż uchodźcy będą skorzy do współpracy. Chciała uniknąć długiej drogi formalnej, ale najwyraźniej nie pozostało jej nic innego, jak na nią wejść.

      Czekała jeszcze przez chwilę, licząc na to, że jednak znajdzie się ktoś, kto mówi po angielsku. Wodziła wzrokiem po zebranych, ale nikt się nawet nie poruszył. Sprawiali wrażenie przestraszonych, jakby rzeczywiście nie rozumieli, co mówi kobieta z mikrofonem.

      – Come on… – zaapelowała. – Its for your own good.

      I tym razem nie doczekała się żadnego odzewu. W końcu musiała uznać swoją porażkę. Zeszła z krzesła i obróciła je oparciem do Osicy.

      – Widzi pani… – burknął podinspektor.

      – Co widzę?

      – To nie żadni uchodźcy.

      – Po czym pan wnosi?

      – Po tym, że nawet języków nie znają. To typowi migranci ekonomiczni.

      – Przyznam, że nie nadążam za pańskim tokiem rozumowania.

      Edmund westchnął, jakby nie mógł uwierzyć, że musi tłumaczyć rzeczy tak oczywiste.

      – Uchodźcy uciekają przed prześladowaniami, prawda?

      – Owszem.

      – To często wykształceni ludzie, którzy prowadzili biznesy, przychodnie, działali w prasie czy telewizji. To oni idą na pierwszy ogień, kiedy dane miasto wpada w ręce ISIS. Ci tutaj to zupełnie inna grupa społeczna. To te pasożyty, które korzystają z okazji i podczepiają się do…

      – Panie inspektorze.

      – Mówię tylko, jak jest.

      – Zupełnie jak Max Kolonko, tak?

      – Być może – przyznał Osica, ale Dominika widziała, że nie bardzo wie, o kim konkretnie mowa. – Tak czy owak, wykształcony uchodźca z zasady się tu nie pcha.

      – Nie? – mruknęła z powątpiewaniem.

      – Oczywiście, że nie. Ucieka raczej do Arabii Saudyjskiej, do swojego kręgu kulturowego, gdzie mówi się jego językiem. Jak był lekarzem, może tam dalej prowadzić praktykę. A uciekając do Unii, będzie stał na zlewozmywaku czy…

      – Tracę dobre zdanie o panu, inspektorze.

      – Dopiero teraz?

      Wadryś-Hansen uśmiechnęła się pod nosem. Musiała przyznać Osicy, że potrafił rozładować atmosferę. Mruknął coś jeszcze, a potem przechylił krzesło i wyszedł z nim na korytarz. Dominika spojrzała na wójta.

      – Zadzwoni pan do wojewody?

      – Ja? Po co?

      – Muszę się dowiedzieć, gdzie jest ten tłumacz.

      Pogładził się po wydatnym brzuchu, a na koszuli natychmiast zarysował się wyraźniejszy kształt plam potu. Gąsienica-Zych przez chwilę się namyślał, jakby rzeczywiście było nad czym. W końcu pokiwał głową i wyjął telefon.

      Wadryś-Hansen czekała cierpliwie, starając się zignorować zaduch i panujący w sali smród. Nie wiedziała, na ile opinie Osicy są odzwierciedleniem jego poglądów, a na ile po prostu memłaniem. Poznała Edmunda na tyle dobrze, by wiedzieć, że w tej drugiej sferze lubował się wyjątkowo.

      Znała też dobrze polskie społeczeństwo. Zdawała sobie sprawę, że czas gra ogromną rolę. Jeśli szybko nie uda jej się ustalić, co miało miejsce na szlaku na Czerwone Wierchy, problemy zaczną się nawarstwiać.

      Rozpięła żakiet i podniosła wzrok na polskie godło wiszące nad wejściem. Do tej pory w kraju było spokojnie, przynajmniej biorąc pod uwagę masowość protestów na Zachodzie. Nie wynikało to jednak z większej tolerancji narodu, a raczej braku konkretnych powodów, by rozpętać „gównoburzę”. Morderstwo na Upłazie będzie jednak spłonką, która wysadzi całą tę konstrukcję w strzępy.

      – I speak English – rozległ się kobiecy głos zza pleców prokurator.

      Dominika natychmiast się odwróciła. Zrobiła to zbyt nerwowo i kobieta w chuście mimowolnie się cofnęła. Wadryś-Hansen wyciągnęła do niej rękę.

      – Easy – powiedziała. – Nic ci tutaj nie grozi.

      Arabka się rozejrzała.

      – Dokąd nas zabiorą? – spytała.

      – Tłumacz wam tego nie powiedział?

      – Nie. Dał tylko do zrozumienia, że rząd czegoś dla nas szuka.

      Dominika zbliżyła się o pół kroku, a potem potoczyła wzrokiem wokół. Obawiała się, że któryś z mężczyzn zaoponuje, widząc, że kobieta przejęła inicjatywę. Najwyraźniej jednak zasady patriarchalnego społeczeństwa osłabiały się nieco po przekroczeniu granic Unii.

      – Jak się nazywasz? – spytała Wadryś-Hansen.

      – Amira.

      Prokurator również się przedstawiła, a potem uśmiechnęła lekko. Przyjrzała się rozmówczyni. Amira miała pełne usta, duże oczy i typowo arabską urodę. Ciemne jak smoła włosy wystawały jej spod luźno zawiązanego hidżabu. Dominika przypuszczała, że dziewczyna niebawem w ogóle pozbędzie się chusty.

      Ile mogła mieć lat? Dwadzieścia, najwyżej dwadzieścia parę. Wypadałoby sprawdzić ją w wykazie, ale Wadryś-Hansen uznała, że nie zrobi to najlepszego wrażenia.

      – Prawdopodobnie zakwaterują was w którymś z ośrodków – podjęła temat.

      – Nie w domach?

      – Nie, raczej nie. Nie mamy takich warunków jak Niemcy czy Szwedzi.

      – Będzie nam tam dobrze?

      Nie miała pojęcia. Słyszała o różnych rzeczach, które miały miejsce w tych ośrodkach. Wprawdzie Najwyższa Izba Kontroli systematycznie sprawdzała sytuację, ale nie sposób było trzymać ręki na pulsie względem wszystkich. Gdzieniegdzie zresztą to sami uchodźcy stanowili problem – formowały się grupy, które zaczynały rządzić w takich miejscach. I nie były to rządy demokratyczne.

      – Ktoś na pewno o was zadba.

      Amira pokiwała głową z ufnością, która zaskoczyła Wadryś-Hansen. Być może nie powinna się jednak dziwić. Ci ludzie przebyli tysiące kilometrów, zapewne na swej drodze spotykając tylko kłopoty. Teraz w końcu dotarli do kraju, który przyjął ich z otwartymi rękoma. Kredyt zaufania zdawał się na miejscu.

      Prokurator miała tylko nadzieję, że nie okaże się on bez pokrycia.

      – Chciała pani o coś zapytać… – zaczęła cicho Amira. – Ale ja…

      – Nie ma sprawy. Ważne, że podeszłaś.

      – Boję się mówić przy tylu ludziach.

      – Rozumiem.

      Arabka rozpromieniała, ale uśmiech znikł równie szybko, jak się pojawił.

      – A chciałam zapytać