na to pytanie. Jeszcze dziesięć lat temu nie różniłem się niczym od przeciętnego absolwenta jakiejkolwiek uczelni – pięć lat studiów upłynęło mi w dużej mierze na imprezowaniu i nie miałem żadnych zaległości, jeśli chodziło o relacje międzyludzkie.
Teraz jednak dotarłem już do takiego punktu, w którym odrzucałem nawet wirtualne rozgrywki w multiplayerze. Sięgałem wyłącznie po gry z trybem jednoosobowym.
– Wpadniesz, napijemy się piwa, wszystko obgadamy.
– Dzisiaj? W sumie planowałem…
– Co? – przerwał mi. – Samemu zalać się w trupa?
Mimo że kac wciąż mi doskwierał, rzeczywiście taki pomysł pojawił się w mojej głowie.
Ostatecznie nie miałem innego wyjścia, jak przystać na propozycję Blitzera. Uznałem zresztą, że może dobrze mi to zrobi. I że może wspólnymi siłami ułożymy wszystko w spójną całość.
Zalaliśmy się w sztok.
Przez pierwszą godzinę lub dwie rzeczywiście piliśmy piwo, ale było to tylko niewinne preludium do sięgnięcia po mocniejsze alkohole, które Blitz miał w lodówce. Największą trucizną okazał się gin z tonikiem, ale przypuszczam, że przy takiej miksturze, jaką uwarzyliśmy w naszych żołądkach, moglibyśmy dobić się nawet piwem bezalkoholowym.
Obudziłem się, czując się całkiem nieźle, więc wniosek nasuwał się sam – byłem jeszcze pijany, najgorsze miało dopiero nadejść.
Zwlokłem się z łóżka w pokoju gościnnym i wszedłem do salonu. W pokoju panował obraz jak po apokalipsie. Powiodłem wzrokiem po pustych butelkach, puszkach, otwartych paczkach chipsów i przepełnionych popielniczkach. Zrobiło mi się słabo.
Jak przez mgłę przypomniałem sobie, że po pierwszym czy drugim piwie skontaktowaliśmy się z Reimann Investigations. Niepokoiły mnie trochę ich metody, bo zakładały pełną konspirację. By porozmawiać z osobą zajmującą się naszą sprawą, musieliśmy otrzymać esemesem jednorazowy kod dostępu, a potem wprowadzić go razem z loginem i hasłem na dedykowanej witrynie. Nie miała domeny, jedynie adres IP, w dodatku zapewniono nas, że nie jest indeksowana w żadnej wyszukiwarce.
Odniosłem wrażenie, że to wszystko marketingowe zabiegi, mające sprawić, że klient dyletant poczuje się, jakby miał do czynienia z prawdziwymi specjalistami w dziedzinie IT. Być może nawet z grupą hakerów, którzy nie mogą się ujawnić.
Przekazaliśmy RI najważniejsze informacje, a potem ustaliliśmy porę rozmowy następnego dnia i zajęliśmy się na dobre degustowaniem każdego trunku, który Blitz miał w mieszkaniu.
Może nawet w pewnym momencie wyszliśmy do monopolowego po więcej, nie byłem pewien. Teraz, kiedy oceniałem rozmiar panującego w salonie chaosu, wydawało mi się, że musieliśmy zrobić hurtowe zakupy w Makro.
Zabrałem swoje rzeczy, a potem zatoczyłem się w kierunku wyjścia. Nie miałem zamiaru budzić Blitzera – za całe jego zaangażowanie w sprawę należało mu się chociaż tyle, żeby mógł się wyspać.
Kiedy dotarłem do drzwi prowadzących na klatkę schodową, zobaczyłem, że są uchylone.
Poczułem niepokój, ale otumaniony umysł natychmiast podsunął mi myśl, że po powrocie ze sklepu w nocy najwyraźniej byliśmy zbyt pijani, by je zamknąć.
Przełknąłem smakującą jak alkohol, gęstą ślinę i się odwróciłem. Po chwilowym zawahaniu ruszyłem w stronę sypialni Blitzera. Lekko kręciło mi się w głowie, kiedy otwierałem drzwi.
Było to jednak niczym z porównaniu z uczuciem, które uderzyło mnie, gdy tylko zobaczyłem Blizta.
Leżał na łóżku na wznak, jedna ręka opadała na podłogę. Pościel była we krwi, a Blitzer patrzył pustymi, otwartymi oczami na sufit. Usta miał otwarte nienaturalnie szeroko, jakby zastygł na nich makabryczny krzyk.
Nie wiem, jak długo trwałem w bezruchu.
W końcu się otrząsnąłem i potykając się, dopadłem do łóżka. Natychmiast przyłożyłem palce do tętnicy szyjnej, ale był to jedynie odruch. Wiedziałem, że nie ma sensu sprawdzać, czy przyjaciel żyje.
5
Długo zastanawiałam się nad tym, komu przydzielić sprawę dziewczyny z Opola. W grę wchodziły właściwie dwie osoby, reszta była zajęta innymi projektami. Z Robertem nie zamierzałam tego konsultować – traktował Reimann Investigations jako działalność poboczną. Początkowo było to dla niego hobby, teraz stało się jednym z wielu dawnych zainteresowań, o których zdawał się nawet nie pamiętać.
Ostatecznie postawiłam na Jolę Klizę, absolwentkę uniwersytetu w Kaiserslautern, którą przyjęliśmy do pracy właściwie tylko dlatego, że mogła pochwalić się tym konkretnym wpisem w CV.
Była chudą, wyraźnie zakompleksioną dziewczyną, ale nie zahukaną – sprawiała wrażenie raczej obcesowej. Wiedziałam jednak, że wynika to z braku komfortu, a nie wstrętnej natury. Kiedy ją przyjmowaliśmy, Robert nie zawiesił na niej wzroku nawet na moment, a należał do mężczyzn, którzy potrafią docenić kobiecą urodę.
Spotkałyśmy się w jednym z należących do Roberta lokali przy Grunwaldzkiej w Pobierowie. W szczycie sezonu Baltic Pipe przeżywała systematyczne oblężenie, ale o tej porze roku często korzystałam z niewielkiej kawiarni, by załatwiać sprawy związane z agencją.
Wbrew temu, co sądzili klienci, nie mieliśmy siedziby. W Krajowym Rejestrze Sądowym znalazł się wprawdzie adres naszego domu na nabrzeżu, ale wynikało to tylko z urzędowej konieczności.
Wydawało mi się to rozsądne, skoro działaliśmy w dużej mierze w internecie. Nasz zespół składał się z osób takich jak Kliza, poruszających się po nim jak najlepsi windsurferzy po obu stronach rewalskiego cypla.
Przekazałam jej wszystkie niezbędne informacje, a Jola jeszcze tego samego wieczoru nawiązała kontakt z klientem. Był nim formalnie Adam Blicki, ale uzgadniając warunki, podkreślił, że jako mocodawcę mamy traktować Damiana Wernera.
Kliza po raz pierwszy spóźniła się na spotkanie. Przypuszczałam, że spędziła całą noc na zbieraniu informacji. Kiedy przyjmowaliśmy ją do pracy, spodziewaliśmy się wzbogacić o kompetentną researcherkę, tymczasem w pakiecie dostaliśmy oddaną pracoholiczkę. Z naszego punktu widzenia lepiej być nie mogło.
– Kasandra, strasznie cię przepraszam – powiedziała cicho Jola, siadając przy stoliku.
Nalegałam, żeby nasi pracownicy mówili mi po imieniu. Robert też na to przystał, choć wiedziałam, że zrobił to niechętnie. Wyszłam jednak z założenia, że skoro i tak większość naszych rozmów odbywa się przez komunikatory internetowe, panowanie i paniowanie sobie nie ma sensu.
– Nie przejmuj się – odparłam, podając jej menu.
Potrząsnęła przecząco głową, a potem poprawiła nierozczesane włosy.
– Chyba nie chcesz, żebym piła sama? – spytałam, wskazując na kieliszek prosecco.
– Jest dopiero po dwunastej.
– Tym bardziej powinnaś mi towarzyszyć.
Powiodłam wzrokiem po sali utrzymanej w industrialnym klimacie, skinęłam na kelnera, a potem wskazałam kieliszek. Tyle informacji w zupełności mu wystarczało.
Nie piłam dużo, przynajmniej nie naraz. Popijałam jednak prosecco małymi łyczkami przez cały dzień od dobrych siedmiu lat. Zaczęło się zaraz po ciąży, kiedy urodziłam Wojtka i musiałam odbić sobie długi okres abstynencji.
Nie zastanawiałam się nad tym, czy jestem uzależniona. Tak samo jak nie robili