i sierpniu, gdy doszło do siedmiu następnych, przebywał w więzieniu.
Wszystkie dziesięć zabójstw pozostało niewyjaśnione. W wywiadzie na wyłączność, jakiego Macklin udzielił „Derry News” w zeszłym tygodniu, ponownie zapewnił, że nie wie nic na temat obecnego miejsca pobytu Edwarda Corcorana. „Biłem ich obu – wyznał w bolesnym monologu, który często przerywał momentami niekontrolowanego szlochu. – Kochałem ich, ale ich lałem. Nie wiem dlaczego, podobnie jak nie wiem, czemu Monica mi na to pozwalała i kryła mnie po śmierci Dorseya. Przypuszczam, że mógłbym zabić Eddiego równie łatwo jak Dorseya, ale przysięgam na Boga, Jezusa Chrystusa i wszystkich świętych w niebie, że tego nie zrobiłem. Wiem, jak to musi brzmieć, ale ja tego nie zrobiłem. Myślę, że on po prostu uciekł. Jeżeli rzeczywiście tak się stało, to pozostaje mi tylko podziękować za to Bogu”.
Spytany, czy ma świadomość istnienia jakichś luk w swojej pamięci (gdyby na przykład zabił Edwarda, a potem zablokował wszystkie wspomnienia związane z tym zdarzeniem), Macklin odparł: „Nie mam świadomości żadnych luk. Dobrze, nawet aż za dobrze, zdaję sobie sprawę z tego, co uczyniłem. Poświęciłem moje życie Chrystusowi i zrobię wszystko, aby tego nie zaprzepaścić. Mam wiele do odrobienia”.
Wyjątek z „Derry News” z 27 stycznia 1960 (str. 1)
Dziś rano szef policji Richard Borton powiedział reporterom, że znalezione silnie rozłożone zwłoki chłopca w wieku Edwarda Corcorana, który znikł bez śladu w czerwcu 1958 roku, z całą pewnością nie należą do zaginionego. Ciało odnaleziono w Aynesford, w Massachusetts, pogrzebane w zasypanej żwirem jamie. Policja zarówno z Maine, jak i z Massachusetts początkowo uważała, że może to być zaginiony chłopiec Corcoranów, który po ucieczce z domu przy Charter Street, gdzie jego brat został zakatowany na śmierć, padł ofiarą zboczeńca gustującego w dzieciach.
Badania zębów wykazały bez cienia wątpliwości, że zwłoki znalezione w Aynesford nie należą do Eddiego Corcorana, który już od dziewiętnastu miesięcy uważany jest za zaginionego.
Wyjątek z „Portland Press-Herald” z 19 lipca 1967 (str. 3)
Richard P. Macklin, skazany dziewięć lat temu za zabójstwo swego czteroletniego pasierba, wczoraj po południu został znaleziony martwy w swoim mieszkaniu w Falmouth. Zwolniony warunkowo Macklin, który od czasu opuszczenia Shawshank mieszkał i pracował w Falmouth, bez wątpienia popełnił samobójstwo. „Kartka, którą zostawił, wskazuje, że był w okropnym stanie… rozbity wewnętrznie”, powiedział zastępca szefa policji Falmouth Brandon K. Roche. Odmówił jednak wyjawienia treści kartki, ale policyjne źródło donosi o dwóch zdaniach. „Widziałem Eddiego ostatniej nocy. On nie żyje”. Wymieniony Eddie może być pasierbem Macklina, bratem chłopca, za którego zabicie Macklin został skazany w 1958 roku. To właśnie zaginięcie Edwarda Corcorana przyczyniło się ostatecznie do skazania Macklina za pobicie na śmierć młodszego brata Edwarda, Dorseya. Starszy z chłopców od dziewięciu lat uważany jest za zaginionego. W 1966 roku podczas krótkiej rozprawy sądowej matka chłopca złożyła oświadczenie, że chłopiec nie żyje, dzięki czemu mogła wejść w posiadanie należących do niego oszczędności, czyli szesnastu dolarów.
Eddie Corcoran rzeczywiście nie żył.
Umarł wieczorem 19 czerwca i jego ojczym nie miał z tym nic wspólnego. Umarł, kiedy Ben Hanscom siedział w domu, oglądając telewizję ze swoją matką; kiedy matka Eddiego Kaspbraka dotykała trwożliwie jego czoła, by sprawdzić, czy nie ma oznak jego ulubionej choroby, „widmowej gorączki”; kiedy ojczym Beverly Marsh – mężczyzna, który przynajmniej pod względem temperamentu przypominał przybranego ojca Eddiego i Dorseya Corcoranów – wymierzył dziewczynie silne kopnięcie w tylną część ciała i powiedział: „Ruszaj stąd i pozmywaj naczynia, tak jak ci matka kazała”; kiedy paru licealistów przejeżdżających starym dodge’em obok domu Hanlonów, stojącego w niezbyt dużej odległości od farmy szalonego ojca Henry’ego Bowersa, obrzucało obelgami pielącego chwasty w ogródku Mike’a Hanlona, kiedy Richie Tozier przeglądał zdjęcia półnagich kobiet w „Gemie”, który znalazł na dnie szuflady ze skarpetkami i bielizną ojca i bawił się przy tym setnie, a Bill Denbrough z przerażeniem i niedowierzaniem cisnął o ścianę albumem swego brata. Choć później żadne z nich nie przypomni sobie, aby to robiło dokładnie w chwili śmierci Eddiego Corcorana, każde z nich uniosło głowę… jakby usłyszało dochodzący z oddali krzyk.
Gazeta „Derry News” miała rację pod jednym względem – świadectwo Eddiego było tak marne, że w istocie mógł obawiać się o swoją skórę po powrocie do domu. Poza tym jego matka i ojczym ostatnio stale mieli jakieś zatargi. To jeszcze pogorszyło całą sprawę. Kiedy scysje przeradzały się w gwałtowne sprzeczki, matka nie przebierała w słowach. Ojczym z początku zwykle reagował stłumionymi pomrukami, które stopniowo zmieniały się w okrzyki mające na celu uciszenie jej, a potem we wściekły ryk, przypominający ryk rozwścieczonej dzikiej świni, której wbiła się w ryj cała masa kolców jeżozwierza. Eddie nigdy nie widział, aby ojczym i na nią podnosił rękę, i wydawało mu się, że nie odważyłby się tego zrobić.
W dawnych czasach oszczędzał pięści na Eddiego i Dorseya, a teraz, kiedy Dorsey nie żył, Eddie miał przejąć po bracie należną porcję cięgów. Pyskówki powtarzały się cyklicznie. Najczęściej pod koniec miesiąca, kiedy należało uiścić wszystkie opłaty.
Zawołany przez sąsiadów gliniarz wpadał raz czy dwa, kiedy zdawało się, że sytuacja była krytyczna, i upominał ich, aby zachowywali się ciszej. Zwykle to kończyło sprawę. Jego matka nieraz pokazała gliniarzowi, „gdzie się zgina”, i po tej prowokacji lądowała w areszcie, ale ojczym zwykle siedział cicho. Eddie uważał, że ojczym bał się policji. Podczas tych okresów kłótni Eddie starał się nie rzucać w oczy. Tak było mądrzej. Jeżeli jesteście innego zdania, to przypomnijcie sobie, co się stało z Dorseyem. Eddie nie znał szczegółów i znać nie chciał, niemniej dobrze znał Dorseya. Sądził, że musiał on po prostu o niewłaściwej porze znaleźć się w niewłaściwym miejscu, jakim niewątpliwie okazał się garaż w ostatnim dniu miesiąca.
Powiedzieli Eddiemu, że Dorsey spadł z drabiny w garażu…
– Jeżeli powiedziałem raz, żeby się nie zbliżał do drabiny, to tak, jakbym to zrobił sześćdziesiąt razy – rzekł ojczym, ale matka unikała jego wzroku… a kiedy ich spojrzenia przypadkiem się spotkały, Eddie dostrzegał w jej oczach drobniutkie iskierki przerażenia i wcale mu się to nie podobało. Stary siedział w milczeniu przy kuchennym stole, popijając rheingolda i nie widząc nic spod swoich wpółprzymkniętych powiek. Eddie starał się go unikać.
Kiedy ojczym wrzeszczał, to zwykle – choć nie zawsze – wszystko było w porządku. Musiałeś mieć się na baczności, gdy przestawał. Dwa wieczory temu cisnął w Eddiego krzesłem, kiedy chłopiec chciał zobaczyć, co było w telewizji na innym programie – po prostu podniósł jedno z okrągłych kuchennych aluminiowych krzeseł, zamachnął się nim nad głową i rzucił. Trafił Eddiego w tyłek, a siła uderzenia była tak duża, że chłopiec przewrócił się na ziemię. Wciąż jeszcze bolało go siedzenie, ale wiedział, że mogło być gorzej. Mógł przecież dostać krzesłem w głowę.
Któregoś wieczoru stary po prostu wstał i zupełnie bez powodu wtarł Eddiemu we włosy garść tłuczonych ziemniaków. Innym razem, było to we wrześniu ubiegłego roku, Eddie wrócił ze szkoły do domu i nieopatrznie zbyt głośno zamknął drzwi, kiedy ojczym ucinał sobie właśnie krótką drzemkę. Macklin wypadł z sypialni ubrany w swoje pogniecione bokserki, z włosami jak strzecha, dwudniową szczeciną na policzkach i oddechem przesiąkniętym