w stronę miasta, jadąc – z uwagi na mgłę – po chodniku.
Mgła wszystko zmieniła, sprawiała, że najzwyklejsze rzeczy, takie jak hydranty czy światła przy skrzyżowaniach, nabierały posmaku tajemniczości i stawały się czymś dziwnym, obcym, a nawet odrobinę złowieszczym. Słyszałeś samochody, ale ich nie widziałeś, a z powodu niezwykłych właściwości akustycznych mgły nie potrafiłeś określić, czy były daleko, czy blisko, dopóki nie zauważyłeś, jak wyłaniają się z upiorną poświatą rzucaną przez ich reflektory.
Skręcił w prawo w Jackson Street, minął śródmieście, a potem Palmer Lane dotarł do Main Street i podczas tego krótkiego fragmentu jego przejażdżki minął dom, w którym będzie mieszkał jako dorosły. Nie spojrzał na niego; był to całkiem zwyczajny piętrowy budyneczek z garażem i małym trawnikiem. Nie wyemanował żadnych niezwykłych wibracji do przejeżdżającego obok małego chłopca, który spędzi w nim większość swego dorosłego życia jako jego właściciel i mieszkaniec.
Przy Main Street skręcił w prawo i pojechał w stronę Bassey Park. Jechał wolno, ciesząc się wszechobecną o tak wczesnej porze ciszą. Minął główną bramę, zsiadł z roweru, postawił go na nóżce i ruszył pieszo w stronę kanału. Szedł tam wiedziony wyłącznie własną zachcianką; w jego mniemaniu to był zwyczajny kaprys, nic więcej. Rzecz jasna, nie przyszło mu do głowy, by połączyć wczorajszy koszmar z jego dzisiejszym spacerem; nawet dobrze nie pamiętał, co mu się przyśniło – wiedział tylko, że ktoś kogoś gonił – i kiedy obudził się o piątej rano, spocony i wstrząsany dreszczami, miał jedynie ochotę wrzucić coś na ząb i zrobić sobie małą przejażdżkę po mieście.
Tu, w Bassey Park, mgła przesycona była zapachem, którego nie lubił, zapachem morza, słonym i starym. Rzecz jasna, czuł go już wcześniej. O świcie, kiedy Derry spowijają kłęby mgieł, bardzo często możesz poczuć woń oceanu – choć wybrzeże znajduje się czterdzieści mil stąd. Tym razem jednak zapach wydawał się bardziej intensywny, bardziej żywy. Prawie groźny.
Coś przykuło jego uwagę. Pochylił się i podniósł z ziemi tani scyzoryk z dwoma ostrzami. Na jednej stronie jego obudowy ktoś wydrapał inicjały E.C. Mike przez chwilę przyglądał się scyzorykowi z zamyśleniem, a potem włożył go do kieszeni. Ten, kto znalazł, niech się cieszy, a kto zgubił, tego pech.
Rozejrzał się wokoło. Nieopodal miejsca, gdzie znalazł nóż, leżała przewrócona ławka. Podniósł ją, ustawiając stalowe nóżki w otworach, które wyżłobiły w ziemi przez miesiące, a może nawet lata stania w jednym miejscu. Za ławką zobaczył spłacheć zgniecionej trawy… i biegnące od tego miejsca dwie bruzdy. Trawa już się podniosła, ale bruzdy nadal były doskonale widoczne. Biegły w stronę kanału. I była też krew. (Ptak, przypomnij sobie ptaka, przypomnij sobie).
Ale nie chciał sobie przypomnieć ptaka i odegnał od siebie tę myśl. Psy się musiały pogryźć – nic więcej. Ta myśl okazała się jednak niezbyt przekonująca. Myśli o ptaku powracały – tego ptaka, którego widział w Zakładach Kitchenera, Stanley Uris nie znalazłby w swojej księdze ptaków.
Przestań. Po prostu wyjdź stąd.
Zamiast to zrobić, Mike podążył wzdłuż widocznych w ziemi bruzd. Idąc, zaczął układać sobie w myślach prawdopodobny przebieg wydarzeń, które tu się rozegrały. To było morderstwo. Jakiś dzieciak szwenda się tu po zmierzchu. Jest już dobrze po godzinie policyjnej. Zabójcy udaje się go schwytać. A jak pozbywa się ciała? Oczywiście! Zaciąga je i wrzuca do kanału. Tak samo jak w Alfred Hitchcock przedstawia!
Ślady w ziemi mogły zostać wyżłobione przez trampki ofiary, doszedł do wniosku. Mike wzdrygnął się i rozejrzał niepewnie wokoło. Wymyślona przez niego historyjka wydawała się aż nazbyt prawdopodobna.
Przypuśćmy jednak, że to nie była robota człowieka, tylko potwora. Takiego jak z komiksu, powieści albo filmu grozy, albo… (z koszmaru) bajki czy czegoś takiego…
Ten pomysł nie przypadł mu specjalnie do gustu. Był głupi. Starał się wyrzucić go ze swych myśli, ale bezskutecznie. No i co z tego? Niech zostanie. To była głupota. Jazda po mieście o tak wczesnej porze była głupotą. Łażenie wzdłuż dwóch bruzd w ziemi było głupotą. Tata będzie miał dziś dla niego sporo roboty. Powinien jak najszybciej wrócić do domu i zabrać się do pracy, bo inaczej przyjdzie mu przerzucać siano na strychu stodoły w skwarne popołudnie. Tak, powinien już wracać. I właśnie zaraz to zrobi. Pewnie, że tak, pomyślał. Chcesz się założyć?
Zamiast wrócić do roweru, wskoczyć na siodełko, pojechać do domu i zabrać się do pracy, poszedł dalej wzdłuż śladów wyrytych w ziemi. Tu i ówdzie na trawie dostrzegał kropelki zaschniętej krwi. Nie było jej jednak zbyt wiele. Nie tak dużo jak przy ławce, którą ustawił na swoim miejscu.
Mike słyszał teraz delikatny, miarowy szum kanału. Chwilę potem z mgły zaczęło wyłaniać się betonowe nabrzeże. W trawie leżało coś jeszcze. Mój Boże, dziś naprawdę masz fart do znajdowania różnych rzeczy, powiedział głos jego umysłu z dwuznaczną dobrotliwością i w tej samej chwili gdzieś w oddali krzyknęła mewa, a Mike cofnął się o krok i ponownie pomyślał o ptaku, którego widział tamtego wiosennego dnia, i postanowił, że cokolwiek tam leży w trawie, nawet na to nie spojrzy. Ale już się pochylał nad tym przedmiotem, a jego dłonie oparły się na udach, tuż nad kolanami. Zobaczył postrzępiony kawałek ubrania z widniejącą na nim kropelką krwi.
Ponownie rozległ się krzyk mewy. Mike patrzył na zakrwawiony strzęp ubrania i przypomniał sobie, co mu się przydarzyło wiosną tego roku.
Każdego roku na przełomie kwietnia i maja farma Hanlonów budziła się z zimowej drzemki. Mike poznawał nadejście wiosny nie po tym, że pod oknami matczynej kuchni pojawiły się krokusy, a dzieciaki zaczynały przynosić do szkoły różne stworzonka i owady, ani nawet po rozpoczęciu przez senatorów waszyngtońskich sezonu baseballowego (przy czym zwykle nieźle się ubabrali), ale po okrzyku swego ojca, kiedy wołał go, by pomógł mu wytoczyć ze stodoły ciężarówkę mieszańca. Przednią połowę stanowiła część forda, model A, tylną platforma pick-upu z klapą zrobioną ze starych drzwiczek kurnika. Jeżeli zima nie była zbyt sroga, wóz zapalał już po wypchnięciu go ze stodoły na podjazd. Kabina ciężarówki nie miała drzwiczek ani przedniej szyby. Siedzenie stanowiła połówka starej sofy, którą Will Hanlon zwędził z wysypiska śmieci. Drążek zmiany biegów kończyła szklana gałka, będąca niegdyś klamką.
Ojciec i syn we dwóch wytaczali wóz na podjazd i kiedy samochód sunął siłą rozpędu, Will wskakiwał do szoferki, przekręcał kluczyk w stacyjce, włączał starter, wciskał sprzęgło i zacisnąwszy swoją potężną dłoń na szklanej gałce, wrzucał pierwszy bieg. Potem wołał: „Przepchnij mnie przez ten garb!”. Popuszczał sprzęgło i silnik starego forda zaczynał kasłać, dławić się, prychać, strzelać… czasami od razu zaskakiwał, z początku topornie i chropowato, a potem coraz szybciej. Will zjeżdżał drogą w stronę farmy Rhulina, wykręcał na ich podjeździe (gdyby zrobił inaczej, Butch, szalony ojciec Henry’ego Bowersa, prawdopodobnie odstrzeliłby mu głowę z dubeltówki), a potem zawracał z rykiem; pozbawiony tłumika silnik klekotał przeraźliwie, podczas gdy Mike podskakiwał z radością, pokrzykując wesoło, a matka stojąca w drzwiach kuchni wycierała dłonie w ścierkę i udawała, że jest zdegustowana, choć wcale tak nie było.
Czasami wóz nie zapalał i Mike musiał wtedy czekać, aż ojciec, mamrocząc coś pod nosem, przyniesie ze stodoły korbę. Mike żywił przekonanie, że wypowiadane szeptem słowa były tłumionymi przekleństwami i w takich chwilach bał się trochę ojca. Dopiero po latach, podczas jednej z tych niekończących się wizyt w szpitalnej sali, gdzie leżał umierający Will Hanlon,