Стивен Кинг

To. Wydanie filmowe


Скачать книгу

stało z Dorseyem? – odparł ojczym. – Chcesz iść do więzienia, kobieto?

      I na tym się zakończyła dyskusja o szpitalu. Matka zaprowadziła Eddiego do pokoju, gdzie na łóżku leżał zlany potem i miotany gwałtownymi dreszczami.

      Przez następne trzy dni wychodził z pokoju tylko wówczas, gdy rodziców nie było w domu. Wtedy wolno kuśtykał do kuchni, pojękując pod nosem, i wyjmował spod zlewu butelkę whisky ojczyma. Parę łyków łagodziło ból. Na piąty dzień ból prawie zupełnie znikł, ale jeszcze przez dwa tygodnie Eddie sikał krwią.

      Poza tym w garażu nie było młotka. O czym to świadczy? No o czym, jak sądzicie? Tak, tak, stary, zwykły młotek nadal tkwił na swoim miejscu. Znikł tylko specjalny, nieodskakujący młotek typu Scotti. Tego młotka ani jemu, ani Dorseyowi nie było wolno nawet dotknąć. „Jeżeli tkniecie go choćby palcem – powiedział im w dniu, kiedy go kupił – wypruję wam flaki i okręcę nimi głowę tak, że nie będziecie musieli używać nauszników”. Dorsey zapytał nieśmiało, czy młotek był bardzo drogi. Stary odpowiedział, że drogi jak cholera. W środku – jak twierdził – znajdowały się specjalne kulki, które powodowały, że w chwili uderzenia, niezależnie, z jak dużą siłą zostałoby ono zadane, młotek nie odskakiwał. A teraz ów młotek zniknął z garażu.

      Eddie miał kiepskie stopnie, bo od czasu powtórnego zamążpójścia matki rzadko bywał w szkole. Nie oznaczało to jednak, że był głupi. Wydawało mu się, że wiedział, co się stało z młotkiem. Domyślał się, że ojciec pobił nim Dorseya, a potem zakopał go w ogrodzie albo wrzucił do kanału. Takie rzeczy często się zdarzały w komiksach, które czytywał Eddie i które trzymał na górnej półce w swojej szafie.

      Podszedł bliżej do kanału, którego wody przepływały pomiędzy betonowymi brzegami jak oleisty jedwab. Na ich mrocznej powierzchni pojawiły się refleksy księżycowego blasku, przyjmujące kształt bumerangu. Usiadł, wymachując stopami w powietrzu i stukając piętami w beton.

      Przez ostatnie sześć tygodni było raczej sucho i tafla wody znajdowała się jakieś dziewięć stóp poniżej znoszonych podeszew jego trampek. Jednak jeśli rozejrzałeś się uważnie, mogłeś dostrzec na ścianach kanału ślady zacieków, świadczące o znacznym zróżnicowaniu poziomów wody tego strumienia. Beton był upstrzony ciemnobrązowymi plamami tuż powyżej obecnego poziomu wody. Brązowa plama powoli blakła, zmieniając się stopniowo w żółtą, a na wysokości stóp Eddiego ściana była prawie biała. Woda wypływała wartko i cicho spod łukowatego, wybijanego kamieniami od wewnątrz sklepienia, mijała miejsce, przy którym siedział Eddie, aby popłynąć pod drewniany mostek łączący Bassey Park i liceum w Derry. Zarówno ściany boczne, jak i deski, po których się przechodziło, a nawet belki pod dachem pokryte były galimatiasem inicjałów, numerów telefonów i wszelakiego rodzaju napisów. Były tu wyznania miłości, informacje, że ta a ta „robi laskę” bądź „daje dupy”, pogróżki dla pedałów, którym powinno się „uciąć to i owo”, a otwory w tyłkach pozalewać płynną smołą, jak też pojedyncze głosy sprzeciwu. Któregoś razu Eddie odnalazł pośród tego chaosu napis: „Uratuj rosyjskich Żydów! Zbieraj cenne nagrody!”. Co to miało oznaczać? Czy to było coś ważnego? Nie wiedział.

      Tego wieczoru Eddie nie poszedł na Most Pocałunków, nie miał ochoty przechodzić na drugą stronę, gdzie znajdowała się szkoła. Uznał, że najprawdopodobniej prześpi się w parku; może zagrzebie się w stercie zeschłych liści pod sceną, ale na razie jeszcze trochę tu posiedzi. Podobało mu się to. Lubił przebywać w parku i często tu przychodził, żeby przemyśleć to i owo. Czasami pośród krzewów widział kochające się pary, ale zostawiał je w spokoju – i z ich strony również niczego nie musiał się obawiać. Na boisku szkolnym słyszał opowieści o pedałach krążących po Bassey Park o zmroku i nie wątpił, że były one prawdziwe, lecz jak dotąd ani razu nikt go nie zaczepił.

      Park był spokojnym miejscem i jego zdaniem najlepsza część znajdowała się właśnie tu, gdzie teraz siedział. Lubił tu przebywać, zwłaszcza w pełni lata, kiedy poziom wody był tak niski, że ledwie zakrywała ona kamienie i rozlewała się w setki wąskich krętych strumyczków, które to rozdzielały się, to znów łączyły z sobą. Lubił tu przebywać w końcu marca i na początku kwietnia, tuż po wiosennych roztopach, kiedy potrafił przez godzinę stać nad kanałem z postawionym, przesłaniającym twarz kołnierzem starej, od dwóch lat za małej na niego ocieplanej kurtki nieświadomy, że jego chudym zmarzniętym ciałem wstrząsały przenikliwe dreszcze. Kanał tydzień czy dwa po stopnieniu lodów tętnił niesamowitą, nieposkromioną mocą. Chłopiec patrzył zafascynowany, jak spieniona, rwąca woda wylatuje z rykiem spod kamiennego sklepienia i przepływa obok niego, niosąc patyki, gałęzie i przeróżne wyrzucane przez ludzi śmieci.

      Niejednokrotnie wyobrażał sobie, jak idzie któregoś marcowego dnia obok kanału wraz z ojczymem i popycha z całej siły tego wielkiego, paskudnego, nic niewartego skurwysyna. Ojczym wpadłby do wody z krzykiem, wymachując opętańczo rękoma, a on, Eddie, stałby na brzegu i patrzył, jak tamten spływa z prądem, stając się małą czarną kropeczką w spienionej białej kipieli rwącego nurtu. Stałby tam, o tak, i przyłożywszy dłonie do ust, wrzasnąłby: „To za Dorseya, ty cholerny kutasie! Kiedy już trafisz do piekła, powiedz diabłu, że ostatnią rzeczą, jaką usłyszałeś, była otrzymana ode mnie rada, abyś zawsze porywał się na tych, którzy są tobie równi!”. Oczywiście to się nigdy nie wydarzyło, ale pomarzyć dobra rzecz. Świetnie jest marzyć, siedząc nad brzegiem kanału, podczas gdy…

      Czyjaś dłoń zacisnęła się wokół stopy Eddiego.

      Patrzył właśnie na widoczną po drugiej stronie kanału szkołę, uśmiechając się pod nosem, podczas gdy w myślach widział, jak ojczym znoszony prądem na zawsze znika z jego życia. To było cudowne. Kiedy poczuł na swojej nodze niezbyt brutalny, ale mocny uścisk, był tak zaskoczony, że o mały włos wylądowałby w kanale.

      To jeden z tych pedałów, o których zawsze mówili starsi chłopcy, pomyślał, a potem spojrzał w dół. Jego usta otwarły się szeroko.

      Mocz gorącą strugą spłynął mu po nodze, a na nogawkach spodni pojawiła się w blasku księżyca czarna plama. To nie był zboczeniec.

      To był Dorsey. Taki, jakiego pochowano. Dorsey w niebieskim swetrze i szarych spodniach, tylko że teraz sweter był ubłocony i zwisał w strzępach, koszula zmieniła się w pożółkły łach, a wilgotne spodnie owijały się wokół wychudłych jak patyki nóg martwego chłopca. Jego głowa była dziwnie zniekształcona, na potylicy wgnieciona, a z przodu wypukła, na kształt olbrzymiego guza. Dorsey się uśmiechał.

      – Eddieeeee – skrzeknął jego martwy brat niczym jeden z komiksowych żywych trupów. Gdy Dorsey uśmiechnął się szerzej, błysnęły pożółkłe zęby, a gdzieś z tyłu, poza nimi, w ciemności coś jakby się poruszało. – Eddieeee… Przyszedłem się z tobą zobaczyć, Eddieeeee…

      Eddie próbował krzyknąć. Ogarnęły go szare fale szoku, przez chwilę wydawało mu się, że unosi się w powietrzu. Ale to nie był sen. Przecież nie spał. Dłoń na jego trampku była biała jak brzuch pstrąga. Nagie stopy brata jakimś cudem przywierały do betonu. Coś odgryzło Dorseyowi jedną piętę.

      – Chodź do mnie na dół, Eddieeee…

      Eddie nie zdołał krzyknąć. W jego płucach nie było dość powietrza. Wydobył z siebie zduszony jęk. Na nic więcej nie potrafił się teraz zdobyć. No i w sumie dobrze. I tak za sekundę czy dwie jego umysł pryśnie jak mydlana bańka, a potem już nic się nie będzie liczyło. Dłonie Dorseya były małe, ale bezlitosne. Pośladki Eddiego zsuwały się po betonie ku brzegowi kanału. Wciąż jęcząc, sięgnął za siebie i uchwyciwszy się skraju betonowego obrzeża, zaparł