przez siebie specjalistycznych pism znalazł ogłoszenie, które go zaciekawiło. Poszukiwano ochotników na dwutygodniowy wyjazd do Ameryki Środkowej. Harley zgłosił się. Wrócił uśmiechnięty od ucha do ucha i od tej pory nie przestawał chwalić się sukcesami. Cy obserwował go z ironicznym rozbawieniem. Mężczyźni, z którymi służył, po powrocie do domu trzymali język za zębami. Nie uśmiechali się i nie opowiadali wszem wobec o swoim bohaterstwie. Mieli w sobie… jakiś dystans, powagę, pokorę. Coś, co trudno określić, lecz co inni najemnicy z miejsca rozpoznawali. Harleyowi zdecydowanie tego brakowało.
Cy Parks był skrytym człowiekiem. Ludzie, których zatrudniał, nie znali jego przeszłości, nie orientowali się, że dawniej zajmował się czymś zupełnie innym. Wiedzieli, jak wszyscy w okolicy, że stracił w pożarze najbliższych. Lecz nie mieli pojęcia, że był zawodowym najemnikiem i że za tym pożarem stał Lopez. Taki stan rzeczy odpowiadał Parksowi; zamknął tamten rozdział swojego życia i nie chciał do niego wracać.
Z grymasem na twarzy otworzył drzwi, jednakże to nie Harley Fowler stał ganku. Gościem, który zakłócił mu poranek, był Ebenezer Scott.
Podrapawszy się po brodzie, Cy zmrużył oczy.
– Co, zgubiłeś drogę? – mruknął, przeczesując ręką niesforne czarne włosy.
Eb zaśmiał się pod nosem.
– Lata temu – odparł. – Starczy dla mnie kawy?
– Pewnie. – Cyrus odsunął się na bok, robiąc przejście przyjacielowi.
Eb wszedł do środka. W staromodnym salonie, w którym stało niewiele mebli, panował jak zawsze idealny porządek. Podobnie w jadalni, z której Cy nigdy nie korzystał, oraz w przestronnej kuchni, której wszystkie powierzchnie dosłownie lśniły.
– Błagam cię, powiedz, że zatrudniłeś gosposię.
Cyrus wyciągnął z szafki czysty kubek, nalał do niego kawy i podawszy go przyjacielowi, usiadł przy kuchennym stole.
– Nie potrzebuję gosposi – odparł. – Co cię sprowadza? – spytał z charakterystyczną dla siebie bezpośredniością; nigdy nie lubił owijać w bawełnę.
– Kiedy wycofałeś się z interesu, pozrywałeś dawne kontakty? – spytał Eb.
– Owszem. Jako emeryt nie miałbym z nich żadnego pożytku. – Cy uniósł kubek do ust.
Ebenezer pociągnął łyk mocnego aromatycznego napoju, skinął z uznaniem głową, po czym odstawił kubek na stół.
– Manuel Lopez jest na wolności – oznajmił bez ogródek. – Uważamy, że kręci się w pobliżu. A jeśli nie on sam, to przynajmniej jego żołnierze.
Twarz Parksa stężała.
– Jesteś pewien?
– Na sto procent.
– Czego tu szuka?
– Jessiki Myers, która mieszka z synem i bratanicą Sally Johnson na starej farmie Johnsonów. To ona namówiła jednego z kumpli Lopeza, aby opowiedział jej o poczynaniach swojego szefa. Zdobyła dostęp do różnych dokumentów i kont bankowych. Rozmawiała ze świadkami, którzy zgodzili się zeznawać w sądzie. Niestety Lopeza wypuszczono z kryminału. Facet chce dorwać Jess i wyciągnąć od niej nazwisko gościa, który go wsypał.
Cyrus wzruszył ramionami.
– Prowadzenie otwartej walki nie jest w stylu Lopeza. On zawsze wolał wbić nóż w plecy…
– Wiem. – Eb wypił kolejny łyk. – To mnie niepokoi. Trzech lub czterech jego ludzi wynajmuje tę wielką chałupę przy drodze prowadzącej na farmę Johnsonów. Wczoraj wieczorem dwóch z nich napadło na Sally, kiedy wracając do domu, złapała gumę. Ta guma to oczywiście nie był przypadek. Podejrzewam, że od jakiegoś czasu obserwowali dziewczynę, starali się ustalić harmonogram jej zajęć. – Na moment zamilkł. – Myślę, że jest ich więcej niż czterech. I że korzystają z podobnego sprzętu wywiadowczego, jaki zamontowałem u siebie na ranczu. Ale nie wiem, po co to robią. Czy chodzi im wyłącznie o Jessicę? Czy o coś więcej?
– Co z Sally? Nie wyrządzili jej krzywdy?
Eb pokręcił przecząco głową.
– Na szczęście przybyłem w samą porę. Pogruchotałem bandziorom kości, ale jakimś cudem pozbierali się i znikli. Ukrywają się, a dom na razie stoi pusty. Nie zauważyłeś przypadkiem jakiejś wzmożonej aktywności przy północnej granicy swojej posiadłości?
– A owszem, zauważyłem – odparł Cyrus. – Ciągle przyjeżdżają jakieś samochody, ciężarówki, betoniarki. Robotnicy uwijają się jak w ukropie. Wyrównali teren, a teraz stawiają potężny stalowy magazyn. Właścicielem ziemi jest jakaś spółka pszczelarska, która oczywiście zdobyła wszystkie potrzebne pozwolenia na budowę. Władze miejskie w Jacobsville twierdzą, że ma tam powstać centrum dystrybucji miodu. – Westchnął ciężko. – Cholera, Matt Caldwell latami nie może uzyskać potrzebnych pozwoleń, a cholerni pszczelarze od razu dostają, co chcą.
– Pszczelarze, powiadasz? Hm.
– To nie wszystko – kontynuował Cy. – Sprawdziłem tę spółkę. I wiesz, co się okazało? Nie należy do nikogo z tutejszych bogaczy, lecz do grupy ludzi z Cancun w Meksyku.
Eb zmrużył oczy.
– Z Cancun? Ciekawe. Z ostatniego raportu, jaki dostałem tuż przed aresztowaniem Lopeza, wynikało, że nasz przyjaciel kupił na obrzeżach Cancun ogromną posiadłość i żyje tam jak król… – Widząc zdumione spojrzenie Parksa, Eb urwał. Przed laty obaj pomogli umieścić za kratkami paru żołnierzy Lopeza.
Cy oddychał ciężko; jego klatka piersiowa gwałtownie wznosiła się i opadała, a zielone oczy lśniły niczym szmaragdy w słońcu.
– Poczekaj! Czegoś nie rozumiem… Jakoś mi biznes pszczelarski nie pasuje do Lopeza…
– Masz rację – przyznał Eb. – Podejrzewam, że produkcja czy dystrybucja miodu to przykrywka dla nielegalnej działalności. Pewnie wybrał Jacobsville, bo to położona na uboczu mała, senna mieścina, z dala od wszelkich agencji federalnych.
Cyrus poderwał się od stołu. Ciało miał napięte; promieniał gniewem i nienawiścią.
– Ten drań zabił moją żonę i syna…!
– Zmusił Jessicę, żeby zjechała z szosy. O mało przez niego nie zginęła – dodał lodowatym tonem Ebenezer. – Wyszła z wypadku pokiereszowana. Straciła wzrok. Przeniosła się tu z Houston, licząc na to, że ją ochronię. Sam jednak nie dam rady. Potrzebna mi będzie pomoc. Chciałbym na twoim ranczu zamontować urządzenia do podsłuchu, przy których stale dyżurowałby mój człowiek.
– W porządku, nie ma sprawy – zgodził się Cy. – A najpierw ja zamontuję kilka min…
Ebenezer tylko raz, wiele lat temu, podczas zażartej walki z groźnym przeciwnikiem, widział przyjaciela w stanie tak skrajnego napięcia. Pewnie podobnie wyglądał, kiedy stracił żonę i dziecko, a sam trafił do szpitala. Próbując ratować z ognia rodzinę, o mało nie zginął. W owym czasie nie wiedział, że to Lopez wysłał swych ludzi, aby się z nim rozprawili. Dla Lopeza, który przebywał wtedy za kratkami, zlecenie zabójstwa nie stanowiło najmniejszego problemu.
– Czyś ty zwariował? Chcesz zaminować pole? – oburzył się Eb. – Rusz głową, Cy. Jeżeli mamy dopaść Lopeza, musimy przestrzegać prawa.
– Od kiedy to jesteś takim praworządnym obywatelem? – spytał gorzko Parks.
Przez chwilę Ebenezer milczał, po czym sięgnął po kubek.
– Nawróciłem