Diana Palmer

Miłość i reszta życia


Скачать книгу

nazajutrz po południu, ale nie zastała go. W słuchawce odezwała się automatyczna sekretarka. Sally zostawiła wiadomość, podejrzewała jednak, że prędzej sama wróci do domu, niż Eb odsłucha nagranie. Nie do końca wierzyła, że ich rodzinie coś grozi, tym bardziej że od rana nic nie wzbudziło jej czujności. Tak czy inaczej kilkukilometrowy odcinek dzielący szkolę od domu zamierzała przebyć sama. To śmieszne; w końcu cóż złego mogłoby jej się przydarzyć?

      Poprosiwszy zaprzyjaźnioną nauczycielkę o odwiezienie Steviego, udała się na wywiadówkę; była burzliwa i trwała niemiłosiernie długo. Po przedstawieniu rodzicom ogólnych uwag na temat postępów ich dzieci, nauczyciele zaczęli krążyć po sali i prowadzić indywidualne rozmowy. Sally zamieniła parę słów z matkami i ojcami swoich uczniów; wreszcie wymknęła się do domu. Jadąc pustą drogą, myślała tylko o jednym: żeby jak najszybciej położyć się do łóżka. Kiedy mijała duży dom, w którym mieszkali nowi sąsiedzi, nagle poczuła ciarki na plecach. Na ganku paliło się światło. Trzej mężczyźni stali na zewnątrz i sprawiali wrażenie, jakby się kłócili. Spostrzegłszy furgonetkę, znieruchomieli. Jakby na coś czekali.

      Świadoma tego, że stała się obiektem ich zainteresowania, Sally wcisnęła mocniej pedał gazu. Jeszcze kilka minut, pomyślała, i będę w domu…

      Raptem poczuła, że kierownica ciężko się obraca. Chwilę potem, ku swojemu przerażeniu, usłyszała huk; opona. Psiakrew! Nie miała koła zapasowego; w zeszłym tygodniu wyciągnęła je z bagażnika, kiedy potrzebowała miejsca na worki z paszą dla bydła. Nawet zamierzała poprosić Eba, żeby włożył koło z powrotem, ale zapomniała. Teraz będzie musiała resztę drogi do domu przebyć pieszo. Najgorsze było to, że już zapadł zmrok, a trzej faceci nie spuszczali z niej wzroku.

      Przestań, zganiła się w duchu; przecież nic ci nie zrobią. Zeskoczywszy na ziemię, przerzuciła torebkę przez ramię, zatrzasnęła drzwi, przekręciła w zamku kluczyk i dziarskim krokiem ruszyła przed siebie. Miała głośny gwizdek, którym w razie kłopotów mogła się posłużyć, poza tym uczęszczała na kurs samoobrony. Pomimo ostrzeżeń Ebenezera uznała, że nic złego nie grozi jej ze strony sąsiadów. Wprawdzie nie znała ich, ale…

      Słysząc za plecami odgłos szybkich kroków, obejrzała się przez ramię. Na widok dwóch mężczyzn podążających za nią środkiem drogi przystanęła. Zacisnęła gniewnie zęby. Tylko spokojnie, nie denerwuj się, nakazała sobie w myślach. Ubrana była w eleganckie szare spodnie, żakiet oraz białą bluzkę. Włosy miała starannie upięte w kok. Uniosła głowę, jakby odruchowo chciała pokazać, że nie odczuwa strachu. Gdy jednak zobaczyła, że zbliżający się mężczyźni to nie cherlawe chłystki, lecz potężnie zbudowani faceci, zrozumiała, że jej szanse obrony są znikome. Instynktownie wsunęła rękę do kieszeni, szukając gwizdka.

      – Hej, laleczko! – zawołał jeden z facetów. – Złapałaś gumę? Pomożemy ci zmienić koło.

      Drugi, wyższy od swojego kumpla, niedbale ubrany, z kilkudniowym zarostem, wyszczerzył zęby w drwiącym uśmiechu.

      – Tak, tak, chętnie pomożemy.

      – Dziękuję – odparła Sally, siląc się na uprzejmość. – Ale nie mam koła zapasowego.

      – No to cię odwieziemy – zaoferował wysoki.

      Posłała im wymuszony uśmiech.

      – Dziękuję, nie trzeba. Chętnie się przejdę. Dobranoc.

      Zamierzała się odwrócić i podjąć marsz, kiedy się na nią rzucili. Jeden wyrwał jej z palców gwizdek, po czym wykręcił rękę na plecach, drugi ściągnął jej z ramienia torebkę i pośpiesznie przejrzał zawartość. Wyjął portfel, obejrzał wszystkie przegródki, wreszcie wydobył ze środka banknot. Torebkę, w której miała gaz, cisnął na pobocze.

      – Dziesięć nędznych dolców – mruknął zdegustowany, chowając banknot do kieszeni. – Szkoda, że Lopez nam lepiej nie płaci. Ale przynajmniej starczy na tuzin puszek piwa.

      – Proszę mnie natychmiast puścić! – powiedziała Sally, nie posiadając się z wściekłości.

      Usiłowała dźgnąć napastnika łokciem w brzuch, jak instruktor na filmie, który widziała w telewizji, ale facet tak brutalnie wykręcił jej drugą rękę, że dosłownie zamarła z bólu.

      Stała nieruchomo, kiedy od przodu podszedł do niej kumpel tego, który ją trzymał.

      – Całkiem niezła – stwierdził skrzekliwym głosem. – Dobra, dawaj ją w krzaki.

      – Lopezowi się to nie spodoba! – zawołał trzeci mężczyzna, który został na ganku, a dopiero teraz, widząc, co się dzieje, ruszył w ich kierunku. – To niepotrzebnie zwróci na nas uwagę!

      Jeden z dwójki odpowiedział siarczystym przekleństwem. Mężczyzna, który próbował powstrzymać kumpli, zawrócił na ganek. Jego kroki zadudniły głośno na drewnianej podłodze.

      Mimo że przerażenie ściskało ją za gardło, Sally walczyła jak lwica. Szarpała się, wyrywała, kopała – niestety jej próby oswobodzenia się nie przyniosły efektów. Napastnicy byli od niej więksi i silniejsi. Nawet nie mogła wezwać gwizdkiem pomocy ani prysnąć im w twarz gazem łzawiącym. Wszelkie ciosy, jakie usiłowała wyprowadzić ręką czy nogą, skutecznie blokowali. Najwyraźniej też przeszli kurs samoobrony, ale w przeciwieństwie do niej ukończyli go. Zbyt późno przypomniała sobie, co Eb mówił o nadmiernej pewności siebie. Chociaż ci dwaj nie byli pod wpływem środków odurzających, wiedziała, że z nimi nie wygra.

      Serce waliło jej jak młotem, kiedy ciągnęli ją w stronę wysokiej trawy i krzaków porastających pobocze. Zamierzała się bronić do samego końca, ale… Łzy bezradnej wściekłości napłynęły jej do oczu. Jeden z napastników przygniótł ją do ziemi. Kiedy tak leżała śmiertelnie wystraszona, przypomniała sobie, jak zaledwie kilka tygodni temu tłumaczyła Jessice, że nie ma takiej rzeczy na świecie, z którą by sobie nie poradziła. Boże, to się nazywa arogancja!

      Nagle usłyszała stłumiony dźwięk, jakby ciche buczenie. W pierwszej chwili pomyślała, że to zwiastun utraty przytomności. Ale nie. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy, jakby coraz bardziej się przybliżał. Po paru sekundach uświadomiła sobie, że to warkot silnika. Reflektory nadjeżdżającej ciężarówki oświetlały porzuconą na środku drogi furgonetkę, ale nie obejmowały blaskiem szamotaniny, która odbywała się w wysokiej trawie.

      Kierowca jednak domyślił się, że dzieje się coś złego, chociaż ze swojego fotela na pewno nie mógł niczego dojrzeć. Zjechał na pobocze, zgasił silnik, po czym wysiadł z kabiny. Wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce i nasuniętym na czoło kapeluszu skierował się prosto w stronę bandziorów. Ci puścili Sally i z uniesionymi pięściami obrócili się do intruza.

      Intruzem, który przeszkodził im w zabawie, okazał się Eb!

      – Samochód się wam zepsuł? – spytał sarkastycznym tonem.

      Wyższy z bandziorów wyciągnął nóż, niższy podszedł parę kroków bliżej.

      – Nie twoja sprawa – rzekł. – Wsiadaj do wozu i spieprzaj.

      Ebenezer wsparł ręce na biodrach. Nie zamierzał nigdzie odchodzić.

      – Niedoczekanie – mruknął.

      – Pożałujesz, koleś – wysyczał wyższy z bandziorów i zrobił krok naprzód, ściskając w dłoni nóż.

      Sally wstrzymała oddech. Na miłość boską, niech Eb nie drażni tego zbira! Przecież może zginąć! Widziała w telewizji, jak niebezpiecznym narzędziem bywa nóż, zwłaszcza gdy rani w brzuch. Zresztą Eb sam mówił, że za wszelką cenę należy unikać walki z nożownikiem. Trzeba rzucić się do ucieczki