oczekiwał, że do hali wtoczy się kolejny wózek zaopatrzeniowy. Kucając z plecami wspartymi o cokół kolumny, odgryzł z donośnym chrupnięciem spory kęs jabłka. Ale nie, to nie główne wierzeje się uchylały, lecz grodzie po obu ich stronach, na których wygrawerowane były zagadkowe litery: KNR. Z nisz wyjechały klinery, by zmyć brud stoczonej walki i poprzenosić denatów do metalowych sarkofagów.
Oprócz ciężkich, podobnych do bakteriofagów klinerów kompleks Asfarii utrzymywały w czystości również małe robociki o wyglądzie pająków, które, dzięki magnetycznemu podbiciu kończyn, potrafiły wspiąć się na każdą pochyłość, a nawet maszerować pod stropem. Roboty-pająki rzadko wychodziły ze swoich kryjówek, gdyż w hermetycznie szczelnej Asfarii kurzu gromadziło się niewiele, lecz kiedy zabierały się już za sprzątanie, pozostawiały na metalowych powierzchniach nieskazitelny połysk, że wszędzie można było przejrzeć się jak w lustrze czy jeść prosto z podłogi.
– Czekajcie! – Podniósłszy się z przykucu, Enril uniósł dłoń, jakby zamierzał zatrzymać nadjeżdżający pojazd. Brylaste klinery spojrzały na mężczyznę położonymi blisko siebie paciorkami jaskrawopomarańczowych oczu. – Wstrzymajcie się na moment, dobra?
Enril przełknął pospiesznie resztki jabłka, razem z ogonkiem i komorą nasienną, i przykucnął nad ciałem Artura. Wpatrywał się weń przez kilka chwil, po czym zaczął przeszukiwać kieszenie. Znalazł tam tylko jedną rzecz: tykający archaiczny zegarek.
– Ładne.
Okrągły przedmiot z tombaku mieścił się w dłoni. Nad czarną cyfrą dwanaście sterczał kabłąk, od którego odchodził długi ogon pozłacanego łańcucha. Białą tarczę zegara zabezpieczała wypukła warstewka pleksiglasu, która wyszła z walki bez szwanku, jak na polimetakrylan metylu przystało. Z tyłu znajdowały się wygrawerowane stylizowaną, pochyłą czcionką wyrazy.
– To antyk – Enril zwrócił się do robotów, które w odpowiedzi wydały z siebie serię elektronicznych klekotów. – Made in China. Ciekawe, co to oznacza. Może nazwę miejsca, z którego został sprowadzony? – Skinął brodą w kierunku ciała.
Enrilowi przyszła do głowy niespodziewana myśl, że nie ma przecież na własność żadnego przedmiotu, a wszelkie używane przezeń akcesoria Asfarii, jak broń, amunicja, medykamenty, ubranie czy opancerzenie, w rzeczywistości należą do Boga. Tak bardzo chciałby zatrzymać ten stylizowany, tykający zegarek. Chyba Bóg nie odmówi mu tej drobnej rzeczy, jeśli o nią poprosi?
A jeśli jednak?
Jakiś czas później Enril siedział na krawędzi niższej kładki i przysłuchiwał się hipnotycznemu tykaniu zegarka, obracając łańcuszek palcami. Przedmiot przywłaszczył sobie bez piśnięcia słowa Wszechmogącemu, za co płacił teraz niepewnością i wizją surowej kary. Pewnego razu sprzymierzeńcy Boga uśpili Alfę nie wiadomo na jak długo, potem obudził się w Domu Cierpienia, otoczony odzianymi w biel niemowami, które zadawały mu ból różnymi przedmiotami z metalu. Enril nie wiedział, za co spotkała go tamta kara, jednak doskonale pamiętał, że gdy ponownie ocknął się w Asfarii, przez długi czas towarzyszyło mu skręcające wnętrzności uczucie panicznego strachu. Nie miał najmniejszej ochoty powtórnie przeżywać tego samego, jednak niewytłumaczalna chęć posiadania czegoś przejęła górę nad lękiem.
Klinery uporały się z ciałami, posadzka hali została odkażona i wypucowana na glans, jakby nigdy nie była świadkiem makabrycznych wydarzeń. Ślady walki z Gabrielem na wyższej kładce również zostały usunięte.
Enril dotknął palcami twarzy, przyjrzał się skórze rąk w miejscach, których nie chroniły rękawice, karwasze ani naramienniki. Spostrzegł, że zadane sztyletami cięcia zdążyły się już zagoić; molekuły kleju regenerującego dopasowały się do struktury jego białek i zastąpiły zniszczone komórki, przekształciwszy się w żywą tkankę. Roboty wróciły do swoich nisz. Platforma z rozładowanymi skrzyniami a załadowanymi sarkofagami zaczęła opuszczać się do niezbadanego serca Asfarii. Enril długo wpatrywał się w gródź zasłaniającą pionowy szyb. W czaszce wciąż rozbrzmiewał mu głuchy łomot ciężkich płyt, których skrzydła zwarły się jakiś czas temu. Czy kiedykolwiek będzie miał okazję opuścić Asfarię? Dlaczego Bóg zabronił mu opuszczać to miejsce? Dotychczas Enril nie poruszał tego frapującego tematu, nawet bał się zapytać o świat poza Asfarią. Był bardzo zagubiony, wciąż dręczyło go uczucie jakiegoś niespełnienia. Czy miał prawo w ogóle żądać czegokolwiek od kogoś, kto był jego władcą i utrzymywał go przy życiu? Czy swoimi pytaniami byłby w stanie wybić Boga z rytmu podtrzymywania porządku wszechświata, zajmując mu czas? To takie skomplikowane. Nie, żeby mu tu było źle w Asfarii, ale… tak jakoś… Enril nie znał określenia, jakiego mógłby użyć w tym momencie.
Wiele banalnych rzeczy rodziło kolejne pytania. Na przykład dlaczego Bóg, którego umysł sięga według Jego relacji po krańce wszechświata, nie zareagował na fakt przywłaszczenia przez Enrila zegarka? A może jest w Asfarii przez cały czas i bezustannie patrzy na niego? Jeśli tak, to czemu nie reaguje? Bóg postawił sprawę jasno w chwili jego narodzin, kiedy Enril, od razu w postaci dorosłej, ocknął się na platformie zasłaniającej szyb, którym teraz zjeżdżały skrzynie: powiedział, że nie ograniczają Go ani czas, ani przestrzeń. Musiał zatem widzieć, że Enril zrobił coś bez Jego zgody. W takim razie…
Mężczyzna padł na plecy, zaciskając zęby i powieki. Rany. Myślenie o rzeczach niezrozumiałych i niepoznawalnych boli bardziej niż amunicja wroga. Zaraz chyba pęknie mu głowa.
– Ty, zobacz! – Raven szturchnął Alexa w ramię i wskazał monitor. Od dwóch godzin w dyspozytorni Wydziału nie wydarzyło się nic ciekawego, tak więc wykorzystując nieobecność uczestniczącego w konsylium kierownika oraz Edgara, młodzi doktorzy pozwolili sobie na trochę rozgrywki – wyciągnęli karty i w sekundach pochłonął ich hazard. – Koleś ma w łapie zegarek. Teraz dopiero zauważyłem.
Alex wzruszył ramionami, zerknąwszy na Enrila skulonego pod ścianą hali. – Pewnie gwizdnął któremuś sztywniakowi. Doktorek nie kazałby przecież zawieźć zegarka na Asfarię razem z zaopatrzeniem, nie? – Podniósł z leżącej na krześle kupki kart asa czerwo i dołączył do swej talii. Trudno mu było się nie uśmiechnąć, gdy szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na jego stronę. – Enrilowi wystarczą jabłka – dodał, jakby tematem rozmowy była mysz i sucha karma.
– Nie pojmujesz? – Raven nie ustępował. Kantolak skrzywił się: po zmarszczonych brwiach i posępnej minie kolegi nie trudno było poznać, że zabawę zaraz szlag trafi. Akurat wtedy, gdy Alex wygrywał. – Tego nie było w oprogramowaniu czipa.
– Kradzieży zegarków? – parsknął kompan, przywołując krzywy uśmieszek.
– Potrzeby gromadzenia czegoś. Konsumpcjonizmu. Zobacz jak on patrzy na ten antyk. Siedzi tak, prawie wcale się nie ruszając, chyba od godziny i myśli nad czymś. Pojmujesz – myśli!
– Wyciągasz zbyt pochopne wnioski, Rav. Wyluzuj, człowieku.
– Żołnierze, którzy zostaną stworzeni z krwi Enrila, nie powinni myśleć według ludzkich kanonów. Mają być zupełnie inną ich generacją. Nieludzi, powiedziałbym. Żadnej chęci posiadania, płaczu, smutku, kobiet, używek i podobnych pierdoł zakłócających równowagę psychiczną – młodzieniec rzekł z wyraźną ironią.
– Beznadzieja – Alex pokręcił głową, wydął wargi przed wachlarzem kart. – Zakaz obżerania się, zakaz zmuszania Pinokia do kłamstwa, zakaz chorowania, zakaz umierania, zakaz rozmyślania nad własnym życiem… To już nie będzie człowiek. – Zerknął towarzyszowi w oczy. Po raz pierwszy od czasu, gdy dowiedział się, że został wytypowany do prowadzenia projektu u boku Jakowlewa, zrobiło mu się Enrila trochę żal. – Żyjesz po to, by nie myśleć.
– Nie myśleć