cholerę coś zmieniać? Czy, do jasnej Anielki, ludziom nie jest dobrze? Żyjemy jak bogowie i ciągle nam mało.
– Mnie tam obojętnie. – Petersen sięgnął ręką do regału po szklankę i napił się wody (alkoholi nie można było wnosić do dyspozytorni). – Ważne, że płacą.
– Tak… Ważne, że płacą – Kantolak odparł tak cicho i tak wyważonym tonem, iż Ravenowi, zajętemu bardziej kartami niż meritum rozmowy, nawet nie przeleciało przez głowę, że wypowiedziane przez kolegę słowa były czymś więcej, niż banalnym komentarzem. Alex w duchu popierał poglądy Edgara, lecz, nie będąc człowiekiem czynu, jego najlepszą formą manifestacji przeciw nieetycznym badaniom naukowym było użalanie się przed przyjaciółmi. Wstydził się tego, brakowało mu dziarskości i odwagi Strzelbowskiego, lecz nie potrafił niczego zmienić. Ponadto mawiają, że kto skacze, ten wylatuje z roboty. – Ha! No i masz! – Równie szybko jak zmarkotniał przed chwilą, teraz eksplodował wesołością, rzucając na krzesło zwycięską talię.
Petersen zrobił wielkie oczy i rozchylił usta, widząc drużynę najsilniejszych kart. W irytacji cisnął swoje o blat. No nie! Czy musieli grać o dwadzieścia pięć uinali?!
Jednak Alex nie zażądał od ręki swoich pieniędzy. Obrócił fotel w stronę monitora i już robił głębszy wdech, by z odpowiednią modulacją zagadać do Enrila, gdy zastygł przed egzokomem. Wypuścił ciurkiem powietrze.
– Wiesz co? Wstrzymajmy się na razie z tą naganą – mrugnął do Ravena. – Zobaczymy, co gościu zrobi dalej. Jestem cholernie ciekawy.
– Szef nas zabije.
– Spoko, stary. Jak co, zwalimy na mnie.
Bywały takie chwile, które zdarzały się coraz częściej, że Enril miał ochotę pogrążyć się w niebycie aż do czasu kolejnej walki. Tylko ona dostarczała mu bowiem satysfakcji. Chciał zasnąć, zamarznąć, wpaść w anabiozę, stracić zmysły – cokolwiek, byle tylko pozbyć się uczucia… jak ono się w ogóle nazywa? Kiedy przypatrywał się tarczy zegarka i liczył minuty wytyczane czarną strzałką wskazówki, zastanawiał się, ile czasu mogło upłynąć od momentu jego narodzin. Z pewnością minęło go sporo. Postanowił, że od teraz będzie mierzyć upływ czasu, podzieli go na dwunastogodzinne dnie i takiej samej długości noce, lecz skąd mu ten pomysł przyszedł do głowy – nie miał pojęcia.
Tego wieczoru Enril nie czuł się najlepiej. Opuścił halę i przeszedł korytarzami do pomieszczenia medycznego, zamierzając przeskanować organizm neuromogramem. Płaskie urządzenie wielkości dłoni, które wystarczyło przesunąć blisko skóry w celu uzyskania błyskawicznej analizy, nie wskazało jednak syndromów choroby. Wszystko utrzymywało się w absolutnej normie, każdy wskaźnik znajdował się w optimum, od temperatury, poziomu cukru we krwi i zawartości biopierwiastków, po hemoglobinę i ilość krwinek w mililitrze płynnej tkanki. A jednak coś było nie w porządku.
Enril westchnął, odłożył neuromogram do szafki, chwycił trzonek kordu – przyłapał się na tym, że często chodzi po Asfarii z bronią w ręku – i wrócił do hali na krawędź kładki, gdzie siedział przedtem i przedtem, i jeszcze przedtem. Gdyby miał się teraz do czegoś przyrównać, przyrównałby się właśnie do tego surowego pomieszczenia, z jednej strony przyciągającego oczy idealną geometrią i pięknym oświetleniem, lecz z drugiej jakże pustego i monotonnego. Alfa Jeden czuł wewnątrz nieuzasadnioną pustkę, której nie potrafił wypełnić ani wlewanymi w siebie napojami, ani całkiem smacznymi posiłkami przechowywanymi w chłodni spiżarni. Pustka ustępowała tylko wtedy, gdy ćwiczył samotnie pośrodku Szklanej Komnaty, trenował na strzelnicy, walczył z przysyłanymi przeciwnikami, rozmawiał z Bogiem, spoglądał w gwiazdy, bądź spał (znaczy się podczas snu nie był niczego świadomy). Uwielbiała natomiast go dręczyć, gdy długo spożywał posiłek, brał natrysk w łazience, przechadzał się bezcelowo po korytarzach kompleksu, a szczególnie w te wszystkie bezsenne noce, wyznaczane przez przygaszone światła Asfarii. Pustka była jego najgorszym dręczycielem. Wrogiem, którego dało się uśpić bądź zmylić, lecz nie dało się pokonać ostatecznie. Z jej powodu często chciało mu się krzyczeć.
Teraz znów go dopadła.
Mężczyzna poszedł do magazynu z żywnością i przyniósł stamtąd słoiczek z jakimś sosem. Wróciwszy do hali, posłał go z rozmachem na jej drugi koniec, a gdy ten roztrzaskał się o ścianę, Enril wsłuchiwał się w brzęk rozpryskujących się szklanych kawałeczków, dzwoniących o metal posadzki. Nie minęły dwie minuty, jak z niszy wyjechał kliner, by pozbyć się odłamków i uprzątnąć rozchlapaną breję. Enril odkrył antidotum na to cholerne uczucie pustki, działające wprawdzie tymczasowo i usuwające ją w niewielkim stopniu, ale zawsze poprawiające samopoczucie. Otóż spostrzegł, iż czuje się lepiej w towarzystwie sprzątającego automatu, co dało mu podstawę do przypuszczenia, że pustkę usuwa obecność innej inteligencji. Enril chciałby, żeby blaszak nie wracał do swojej niszy, lecz długo kręcił się w pobliżu, klekocząc i wymachując tymi komicznymi urządzeniami wielofunkcyjnymi. Jednak co by powiedział Bóg, gdyby mężczyzna zaczął nagle zwalać masowo tłukące się przedmioty z półpiętra na posadzkę hali? No cóż. Myśl, że szybko pozbyłby się całego szkła Asfarii sprawiła, że kąciki ust Alfy uniosły się w drobnym, pogodnym uśmiechu.
Bóg nie powinien dopuszczać do tego, by czuł się… Znów zabrakło mu określenia! Dlaczego miał takie luki w mózgu, że nie mógł swobodnie operować myślami?
Enril nie spędził tego wieczora ćwicząc kordami, co często czynił przed udaniem się na spoczynek. Wśród dzisiejszej dostawy ekwipunku znalazł długi, heblowany, doskonale wyważony drąg, który je zastąpił. Wywijał nim godzinami, przemieszczając się żwawo po całej Szklanej Komnacie, męcząc się przy tym niewiele. Momentami energiczna zaprawa zmieniała się w kontemplację gwiazd ponad kopułą lub wykonywane w skupieniu wolne, harmonijne ruchy. W takich chwilach Enril miał nad wszystkim kontrolę, trzymał w karbach tę przeklętą wewnętrzną pustkę.
Na wyższej kładce hali głównej znajdowały się dwa identyczne wejścia do łukowatego korytarza, tak że gdy wchodziło się jednym, odcinek dalej wychodziło się drugim. Samotne pomieszczenie, które łączyło się ze środkiem korytarza, Enril wykorzystywał jako sypialnię. Tak naprawdę miejsce to było pięciościenną wnęką, gdzie frontowe, przezroczyste ściany wychodziły na skalistą grotę wydrążoną w asteroidzie. Posadzka pomieszczenia znajdowała się wyżej niż korytarzowa: sięgała połowy jego wysokości, a do sypialni prowadziły krótkie schody. Pod stalowym stropem umieszczono łuk białych lamp. Jeszcze więcej światła – zielonego, pomarańczowego i czerwonego – wpadało z groty przez sekuryt. Pochodziło od pracujących czterdzieści metrów niżej ogromnych urządzeń, podtrzymujących Asfarię zarówno na dalekiej orbicie Phalagiona, jak i zasilających kompleks w energię oraz wspomagających sfery zewnętrzne. Białe światła wnęki przygasały na kilka godzin o tej samej porze, podobnie jak oświetlenie całego kompleksu. Oznaczało to porę spoczynku.
Enril poczuł zmęczenie dopiero po zaprawie. Czarne strzałki wyciągniętego z kieszeni zegarka wskazywały godzinę 22:08. Mężczyzna odstawił drąg do zbrojowni i ruszył ku łazience.
Kiedy, już po odświeżeniu ciała, kierował się w stronę sypialni zawijanym korytarzem, odbite od powierzchni zegarka lazurowe światło trafiło na wkomponowany w geometrię ściany, germanowy kwadracik o czarno-fioletowej barwie. Płaski przedmiot miał ledwo wielkość paznokcia kciuka, był ciepły w dotyku, czym odcinał się krzykliwie od chłodu metalu otoczenia. Enril przedtem nie zwrócił na niego uwagi. Zaczął bacznie rozglądać się wokół. Przeszedł kawałek, przesuwając dłonią po ścianie. Zastanawiał się, czy nie znajdzie więcej takich przedmiotów. Sztylet Gabriela błysnął w jego dłoni. Jeśli chodzi o tę kuriozalną ozdobę, to strasznie tu nie pasuje.
– Kurde,