Adrianna Biełowiec

Alfa Jeden


Скачать книгу

wstrzymał się świadomy konsekwencji i kolejnych godzin spędzonych w nerwówce.

      Pytanie kierownika wybawiło go z zażenowania:

      – Jak tam twój czip, Edgarze? Kiedy skończycie?

      Strzelbowski zmarszczył brwi, z początku nie skojarzył faktu. Zbyt mało spał poprzedniej nocy. Ach, no tak. Od paru miesięcy realizował w Wydziale Bioniki pięcioletni projekt, nadzorując grupę bioników, neurobiologów, techników i teratologów, a dotyczył on entrasera, prototypu nowej generacji, który budowano w oparciu o dotychczasowe doświadczenia z czipami kryminalistów i żołnierzy. Entraser nie miał służyć jednak do zadawania bólu, inwigilacji czy przesyłania rozkazów: po integracji z tkanką mózgową właściciela, oprócz wprowadzenia dużej ilości informacji, czip będzie stymulować  obszary mózgu, by wydobyć z nosiciela nowe pokłady potencjału. Entraser będzie zagnieżdżony na stałe w korze płatu czołowego i pozostanie w rezonansie elektrycznym z jądrami neuronalnymi.

      – Prace nad entraserem są na ukończeniu – Edgar rzekł oficjalnie – praktycznie znajdujemy się w fazie testów. Jeśli uda się poświęcić na projekt kilka godzin dziennie, czip powinien być gotowy w przyszłym tygodniu, najpóźniej za trzy.

      – Miło to słyszeć. Zatem do zobaczenia jutro.

      – Do widzenia, panie Jakowlew.

      Dawid wyłączył sprzęt, wstał, dosunął fotel do stanowiska pracy, po czym opuścił dyspozytornię.

      Enril nie mógł spać tej nocy. Dręczyły go majaki, gdy przymykał powieki. Rzeczy, jakich nigdy nie widział w życiu, jakich nie potrafił nazwać po imieniu. Dlatego, leżąc na plecach i trzymając ugięte kolano, starał się mieć otwarte oczy, utkwione w wysadzanym nitami stropie swej spartańskiej sypialni. Zwinnymi dłońmi obracał tytanowy sztylet. Alfa był zadowolony, że udało mu się zdobyć dwa takie ostrza. Kordy, które szczególnie sobie upodobał, były odrobinę za długie i zbyt ciężkie, by wykonywać nimi zamierzone cięcia w pojedynku, gdzie szybkość, gibkość i zwinność przeważały nad brutalną siłą (Enril uwielbiał walczyć w ten sposób i wykorzystywać siłę przeciwnika przeciw niemu samemu). Sztylet Gabriela okazał się doskonale wyważony, a trzonek idealnie leżał w dłoni, jakby broń została zrobiona pod anatomię nowego właściciela.

      Enril obrócił się w stronę sekurytu. Pomarańczowy poblask, bijący z maszynowni na dnie groty, delikatnie muskał widoczne za oknami skały topornie ciosanej asteroidy. Gdyby nie łuna, Alfa leżałby pogrążony w całkowitej ciemności: główne oświetlenie Asfarii zostało wyłączone automatycznie, co oznaczało w korytarzu i sypialni zupełny brak świateł. Blask z groty nie przeszkadzał jednak w zasypianiu, a czasem nawet działał usypiająco. Ale nie tym razem.

      Mężczyzna kontemplował ostatnie wydarzenia, to one nie pozwalały mu zasnąć. Czuł niepokój równie słaby co światło za szybą, a jednak dokuczliwy, źródło jakby pochodziło z żołądka.  Enril zastanawiał się czy kara boska – jakkolwiek będzie wyglądać – zostanie wymierzona za zniszczenie komórek, czy za jego niepoprawne myśli. Może z powodu zegarka? A może za wszystko jednocześnie?

      Kaskada uciążliwych myśli jeszcze intensywniej zalała umysł Enrila.

      Dlaczego monitorowano Asfarię? Czy wszystkie światy dryfujące w przestrzeni – o ile były jakieś inne światy – przypominały jego własny? Czy wszechświat składał się z miliardów takich ostoi, na których mieszkali podobni mu ludzie? Jaki jest sens zamieszkiwania Asfarii, skoro nie można się komunikować z innymi? Sens… Co oznacza właściwie to słowo? I po co zawracać sobie głowę tym wszystkim…

      Przekręcił się na drugi bok, w stronę korytarza. Ścisnął mocniej trzonek sztyletu, na którego ostrzu oparł policzek. Wkrótce znów kogoś zabije i zazna rozkosznego upojenia, jakie daje walka. A wówczas wszystkie wątpliwości odpłyną niczym krew z rozprutego ciała. Enril jest przecież mordercą.

      Oczekiwana kara nadeszła kilka dni po incydencie z komórkami.

      Na polecenie Boga, Enril stanął przed prowadzącymi w nieznane wrotami hali, odziany w lniany bezrękawnik i szorty z tego samego materiału – tak jak nakazał mu Wszechmogący. Wpierw do środka wtoczył się wózek z akcesoriami. Za nim widać było długą, segmentowaną gardziel korytarza i jeszcze jedne, odległe drzwi, z których…

      Enrila oślepiła intensywna biel, jakby w Asfarię trzasnął bolid. Wystraszony mężczyzna cofnął się o krok: wiedział, co zaraz nastąpi. Bał się niesłychanie, lecz tego rodzaju strachu nie dało się odegnać żadną bronią, której bogata kolekcja połyskiwała w asfariańskim arsenale.

      – Kładź się – Bóg zagrzmiał niepotrzebnie. Mężczyzna leżał już bowiem plackiem na posadzce, z twarzą przyciśniętą do ziemi, trzymając dłonie splecione na karku. Czuł się nagi i bezbronny.

      Alfa słyszał kroki, ciężkie, nieśpiesznie stawiane, przynajmniej tuzina osób. Widział grube, gumowe podeszwy butów w pobliżu i bał się tego widoku – bał się, że jeśli niechcący ujrzy majestat boskich sprzymierzeńców, spotka go jeszcze gorsza kara niż ból zadawany narzędziami z Domu Cierpienia. Silnie zacisnął powieki, marszcząc przy tym całą twarz.

      Poczuł ukucie powyżej łopatki, a kilka oddechów później pojawiło się szarpiące mrowienie: najpierw ramienia, potem ręki, torsu, pośladków, nóg. W końcu nieprzyjemne uczucie ogarnęło cały organizm. Po nim nastąpił totalny bezwład. A wreszcie błogi niebyt. Coś mocniejszego od głębokiego snu, ale słabszego od śmierci.

      Za każdym razem, kiedy Alfa Jeden budził się po takich odwiedzinach, pokłuty, osłabiony i wyczerpany, jakby walczył z plutonem nieprzyjaciół, sojuszników Boga nie dostrzegał w pobliżu. Nie było też światłości, nie rozbrzmiewał głos Wszechmogącego.

      Jednak tym razem było inaczej.

      Enril odzyskał przytomność szybciej niż zazwyczaj, przynajmniej mu się wydawało, że upłynęło niewiele czasu między pogrążeniem się w niebycie a odzyskaniem świadomości.

      Kiedy unosił głowę, pewny, że zastanie Asfarię smutną, pustą i milczącą jak zawsze, zobaczył ich od tyłu, w prześwicie zasuwających się z łoskotem, wielotonowych wrót. Światło prawie całkiem przygasło, nie miało już postaci zalewającej wszystko jaskrawej bieli, odbierającej wzrok i zmysły, lecz przybrało kształt dwóch połyskujących kul przyczepionych do czegoś wielkiego, co warczało podobnie jak urządzenia w podziemiach.

      Jednak to nie światło sprawiło, że Enril niemal zemdlał ponownie. O zgrozo, co on zobaczył! Boscy posłańcy mieli na sobie żółto-białe skafandry, grube czarne rękawice i solidne buty na wysokich podeszwach, jak do wyprawy… nie przyszło mu do głowy żadne sensowne porównanie. Na srebrnym dysku antygrawitacyjnym lewitował za grupą jakiś sprzęt, coś przypominające zagiętą szynę z otworami na szklane i metalowe pojemniki. Najwyraźniej przedmiot był zbyt ciężki lub niebezpieczny, by móc przenosić go ręcznie. Postaci w skafandrach otaczały ubrane na szaro sylwetki trzymające broń.

      Wrota zamknęły się w końcu z głuchym szczęknięciem, a Enril, podniósłszy się, długo nie mógł oderwać od nich oczu i myśli.

      Istoty te wyglądały jak ludzie. Takie jak on sam.

      Rozdział 3

      Porwana z kosmosu

      Gródź kabiny pilotów rozsunęła się bezdźwięcznie, gdy Sandra Razok zbliżyła się do progu, wracając z kingstonu, jak nazywano pokładową ubikację.

      – Panienka powinna usiąść i zapiąć pasy, wkrótce zwiększymy prędkość, będziemy też przelatywać nad pasem asteroid – rzekł jeden z dwójki pilotów transportera Thunder 14, obracając się w fotelu ku Sandrze walczącej z siłą bezwładności. Masa maszyny była na tyle duża, że przekraczała punkt graniczny