Adrianna Biełowiec

Alfa Jeden


Скачать книгу

zaliczała się do drugiej kategorii. Dziewczyna tylko raz była tak głęboko w kosmosie, kiedy pokonywała promem ten sam odcinek co teraz, więc chętnie słuchała ciekawostek serwowanych przez pilota. Niewiele pamiętała z poprzedniej podróży, zapewne równie obfitej we wrażenia, co obecny lot Thunderem 14: miała wtedy ledwie sześć lat i bardziej skupiała się na własnych emocjach niż tym, co oferuje przestrzeń kosmiczna.

      – Phalagion – mruknęła. –  Niewiele wiem o tej planecie.

      – Nie tylko ty – dodał Riavasi.

      – Prawie same stepy i piasek – Maks skrzywił się – trochę lodu na biegunach, słone jeziora, skały. Jakieś prywatne kolonie nuworyszów na południowej półkuli, na północnej goło i niewesoło. Słowem – nic ciekawego. Słyszałem, czy może czytałem, że planeta ma ponoć bogaty zasób wód podziemnych, ale kogo, kurczę, na to stać, by wiercić i kopać? Chyba tylko Starlight i Vomisę, lecz i jedno, i drugie coś niechętnie kręci się w tym sektorze, przynajmniej Vomisa.

      Na ekranie przed Riavasim ukazała się sylwetka mechanika.

      – Ludzie, macie…

      – Fajki skończyły się pięć godzin temu! – westchnął pilot, nim tamten dokończył zdanie. – Roland przecież pytał się niedawno.

      – Aha. To lipa. – Mechanik wyłączył się.

      – Jasne, sami palacze i ćpuny.

      Sandra uśmiechnęła się równie niefrasobliwie, jak niefrasobliwy wydawał się być optymizm siedzących przed nią oficerów cywilnych. Dobrze zrobiła, że namówiła ojca na tę podróż, choć sama z początku trochę bała się lecieć w towarzystwie obcych ludzi, zwłaszcza wyłącznie męskiej załogi.

      Przez kolejne minuty dziewczyna tkwiła pogrążona w milczeniu, gdy obróceni twarzami ku sobie piloci rozmawiali o kursach, jakie odbyli przez ostatnie miesiące, używając co czwartego niezrozumiałego dlań słowa. Sandra rozsiadła się wygodnie – o ile bycie przyszpilonym do fotela można uznać za wygodne – niczym w planetarium i zajęła się obserwacją kosmosu za osłoną kabiny. Całość wyglądała trochę, jakby wpatrywała się w nefrydzkie niebo nocą, tyle że bogatsze w ciała niebieskie. Niebo, które otaczało ją ze wszystkich stron. Konstelacje były rozmieszczone inaczej niż pamiętała z powierzchni globu, a wielu nie mogła znaleźć wcale. Najciekawiej prezentowała się planeta Phalagion, połyskująca brązem i szarością. Morze planetoid rozlewało się szeroką, rozrzedzoną rzeką pod transporterem. Jak dotąd statek wymanewrował niecały tuzin skał wirujących wokół własnej osi, wybitych z pierścienia, lecz przeważnie mijali niewielkie kawałki wielkości krowy, czarne jak czysta rozpacz, które zdawały się pochłaniać przepisowe światło wysyłane z kadłuba Thundera 14. Tylko jedna skała, wyminięta szerokim wirażem przez transporter, miała wielkość autobusu. Krzemianowych i metalicznych planetek, okolonych połyskliwą poświatą, o jakich wcześniej opowiadał Maksym, Sandra nie dostrzegła wcale. A nawet chciałaby lekko zboczyć z kursu, by zobaczyć  wielką świecącą asteroidę i ze strachem podziwiać jej bliskość oraz monumentalne rozmiary.

      Przelatywała jej akurat przez głowę myśl, że mimo wszystko nie warto ryzykować życia dla niezwykłych widoków, zwłaszcza jak przebywa się w niezaludnionym sektorze, gdy usłyszała głos:

      – Mam kogoś na skanerze. – Maks wlepił spojrzenie w monitor wielofunkcyjny, znajdujący się dokładnie na wprost fotela pierwszego oficera. Wstrzymał oddech. Sekundy później obaj piloci wpatrywali się uważnie w cienki wyświetlacz; wyglądali na zdenerwowanych.

      – Czterdzieści tysięcy kilometrów na północ od nas, biorąc transporter za punkt odniesienia, na jedenastej – oznajmił Feru. – Kwadrat JB-1409.

      – Lecą z prędkością bojową – zauważył Maksym. W jego głosie dało się wyłapać nutkę niepokoju. Sandrę ogarnęła wielka chęć podniesienia się z fotela i popatrzenia z bliska na wyświetlacze, choć i tak niewiele zrozumiałaby z parametrów lotu. Postanowiła jednak nie odpinać się i nie utrudniać pracy oficerom.

      – Jesteśmy na kursie kolizyjnym – mruknął chłodno Riavasi. – Ślepi są czy co? – Włączył komunikator, szybko ustawił odpowiednią częstotliwość. – Thunder 14 do niezidentyfikowanych deomerów8, odbiór.

      W eterze milczało.

      – Thunder 14 do niezidentyfikowanych deomerów, odbiór! – powtórzył, tym razem ostrzej.

      Sytuacja powtórzyła się kilka razy. Z identycznym skutkiem.

      – Pierdzielę to, skręcam! – Mimo że deomery znajdowały się wciąż daleko od transportera, Maksym podjął decyzję bez konsultacji z kolegą i wykonał wiraż w prawo. Sandra odczuła silne i nieprzyjemne przeciążenie, wszystkie jej organy zdawały się przelecieć na jedną stronę ciała.

      – Ej! Co tam się dzieje?! – zawył mechanik z kubryku, prezentując na ekranie zmieszane oblicze.

      Feru służył niegdyś w lotnictwie wywiadowczym, nim zdecydował się opuścić armię i wejść w spokojniejszy interes. Toteż widząc, z czym mają do czynienia i łatwo interpretując odczyty, odparł bez ogródek, nie dbając o poufność wobec i tak widzącej wszystko Sandry: – Chyba jesteśmy atakowani.

      Cywilna elektronika Thundera 14 nie była w stanie zidentyfikować zbliżającej się jednostki i dostarczyć oficerom kompletnych danych. Tym bardziej nie mogła określić liczby zbliżających się maszyn.

      Piloci dość późno zorientowali się, że lecą na nich kluczem trzy matowe myśliwce o wyglądzie retro. Tak czarne, że widziane gołym okiem na tle przestrzeni przypominały mikroskopijne, sunące naprzód czarne dziury o nietypowych kształtach. Dopiero gdy zbliżyły się na nieznaczną odległość – czyli wystarczająco blisko, że nie dałoby się już umknąć przed ewentualnym atakiem – obserwator mógł rozpoznać w nich dwupłatowe sylwetki deomerów, gdzie między jednym a drugim skrzydłem sterczącymi z boków kadłuba znajdował się kąt czterdziestu stopni. Była to cecha charakterystyczna oficjalnie nieistniejących hunterów.

      Feru wiedział z doświadczenia, że myśliwce nie wybierały się bezpodstawnie na partol w rzadko uczęszczane rejony kosmosu, jak te tutaj. Czuł każdą cząsteczką ciała, że cholernie jest coś nie tak.

      Nikt z załogi Thundera 14 nie mógł wiedzieć, że mają do czynienia z tajnymi jednostkami Starlightu, z prostej przyczyny: mało kto, na kogo nasyłano ten typ deomerów przeżywał starcie z nimi. A jeśli komuś udawało się uniknąć unicestwienia, nie zawdzięczał tego szczęściu, lecz swojej przydatności Korporacji.

      W zamieszkałej przez ludzi części Drogi Mlecznej, zwanej potocznie uniwersum, istniało dwieście pięć sztuk tak zaawansowanych technologicznie maszyn, posiadających ludzką inteligencję SI, z czego cztery pełne eskadry stacjonowały w Falkonie na planecie Phalagion. Resztą dysponowała Starlight. Myśliwce te, o oznaczeniu FX-94 Black Panter, trafnie nazywano hunterami, gdyż każdy ich wylot z hangaru anonsował obławę. Należały do jednych z najszybszych współczesnych jednostek, w atmosferze terraformowanej planety były niesłychanie zwrotne, posiadały najlepsze uzbrojenie bojowe, w tym inhibitory elektroniki oraz niewidzialny dla oka ekran ochronny stealth, generowany przez mikrogłowice rozmieszczone na kadłubie, uniemożliwiający wykrycie przez inne deomery (kiedy FX-94 miały do czynienia z samotną i słabą jednostką, nie włączały go wcale). Oznaczało to, że urządzenia skanujące nie były w stanie namierzyć huntera lecącego z włączonym ekranem, nawet gdyby przelatywał kilometr obok. Wszystkie FX-94 Black Panter malowano na czarno, na kadłuby nie nanoszono żadnych oznaczeń. Przyciemniano nawet szyby kabiny, tak że zasiadający w kokpicie pilot – maksymalnie mogło lecieć ich dwóch – widział wszystko za osłoną, lecz nie odwrotnie.

      Huntery nie