"ludzkie" widzenie – jak nazywały je androidy – na termowizję i postrzeganie w spektrum podczerwieni.
Na progu jednego z kubryków leżał plackiem nieprzytomny człowiek odziany w cajg mechanika, blokował stale próbujące się domknąć drzwi. W pomieszczeniu znajdowało się dwóch kolejnych mężczyzn, ubranych w luźne spodnie moro i opięte, jasnozielone bezrękawniki – stracili przytomność, leżąc na dwupoziomowej pryczy. Pomimo wojskowego ubioru przeciętna budowa mężczyzn przeczyła temu, by mogli być żołnierzami. Ponadto otaczała ich ciężka woń mazutu i smarów konserwujących. Hammurabi uniósł bezwładną dłoń człowieka leżącego na niższej pryczy i przycisnął jego palce do skanera dermatoglifów nukloindektora, który łączył się z bazą danych sieci intergalaktycznej. Weryfikacja białek i DNA błyskawicznie dostarczyła potrzebnych informacji.
– Roland Kurgan, technik inżynier, 39 lat. Uuuu, aż z Marsa. – Uśmiechnął się kpiąco. – No to daleko facet zaleciał w poszukiwaniu roboty.
Android sprawdził również tożsamości nieprzytomnych sąsiadów, a kilka minut później wiedział już wszystko, co mu było potrzeba. Krzysztof z współtowarzyszem, pracownikiem medycznym o imieniu Suluk, przetrząsnęli tymczasem pozostałe kubryki.
– To zwykła taksówka międzyplanetarna, tak jak przypuszczałem – Hammurabi zwrócił się do podkomendnych. Szli niespiesznie w stronę kokpitu ciemnym, metalowym przejściem o niskim stropie. – Lepiej nie mogliśmy trafić, panowie.
Dane personalne Maksymiliana Kelly'ego zostały sprawdzone w ten sam sposób, w jaki personalia pozostałych członków nielicznej załogi. Pierwszy pilot siedział nieprzytomny na swoim stanowisku, z brodą opartą o pierś; gdyby nie pasy bezpieczeństwa, mężczyzna zsunąłby się na posadzkę niczym marionetka uwolniona ze sznurków. Siedzący po prawej Riavasi Feru wyglądał równie bezbronnie i żałośnie co kompan, z zamkniętymi powiekami przypominał śpiącego z przepracowania oficera.
Technik Krzysztof rzucił fachowym okiem na konsole kabiny. Żaden jej układ elektroniczny nie był aktywny, zupełnie jakby na statku wysiadło wszelkie zasilanie.
– Silva walnął w transporter za mocno – stwierdził –większość urządzeń się powyłączała. System pokładowy powinien jednak zresetować się za kilkanaście minut, zgodnie z programem bezpieczeństwa, i przywrócić taksówce poprzednią sprawność. Układy podtrzymywania życia są jednak aktywne.
– Natomiast załoga powinna ocknąć się gdzieś za godzinę – oznajmił Suluk, świecąc latarką Kelly'emu w oczy.
– Jakieś następstwa? – zapytał android.
Mężczyzna potrząsnął głową. – Nie ucierpieli, podobnie jak statek. Chwilowa amnezja, może jeszcze kilka przejściowych powikłań jak przy uderzeniu w głowę. To wszystko.
Hammurabi przykucnął przy fotelu dziewczyny, uniósł jej podbródek i uśmiechnął się lubieżnie, następnie uwolnił drobne ciało z pasów i wziął je w ramiona. Idealnie. Jeśli istnieją siły nadprzyrodzone, muszą stać po stronie Starlightu, pomyślał, skoro postawili na ich kursie transporter z takim towarem. Sandra była bardzo ładna według standardów porucznika. Miała wielkie, niebieskie oczy dziecka, kasztanowe włosy, szczupłe ciało bez skazy – prawie jak u androida – a kiedy leżała tak bezwładnie, przyciśnięta do twardej piersi Hammurabiego, wyglądała młodziej niż wskazywały na to dane sieciowe. Android uśmiechnął się. Gdyby nie rozkazy, chętnie wziąłby dziewczynę do siebie na Falkon i poprosił o jednodniowy urlop.
– Wracamy – zwrócił się do podkomendnych myszkujących po kabinie.
– Nie lepiej wykończyć załogę? – zasugerował beznamiętnie Krzysztof. – Wysadźmy statek, by wyglądało to na wybuch ogniw paliwowych. Ostatecznie można zaaranżować pożar.
Hammurabi zerknął w stronę zmieszanego Suluka, który aprobował technikowi prawie niezauważalnym skinieniem głowy.
– Nie – odparł ozięble, aż tamci się wyprostowali. Lecz zaraz dodał z rozbawieniem: – Nie jesteśmy mordercami, prawda? – Podkomendni nie mieli pojęcia, jaka aluzja chodzi androidowi po głowie. I wiedzieć nie chcieli, nie wykrztusili bowiem z siebie ani słowa, czekając na dalsze polecenia. – Ci bezwartościowi figuranci nic nam nie zrobią. Nikt nam nic nie zrobi. Jak tylko się ockną, bardzo się zdziwią, kiedy nie znajdą pasażera ani uszkodzeń na statku. Normalnie chciałbym zobaczyć wówczas ich miny.
– Kapripod pokładowy zarejestruje status w logach. Dowiedzą się o fluktuacjach w przepływie mocy i jej wyłączeniu – odezwał się cichutko Krzysztof.
– Jakie to ma dla nas znaczenie? Taryfiarze będą szukać wiatru w polu. – Hammurabi z Sandrą na rękach ruszył w stronę komory ciśnieniowej. – Na jednej nodze znajdźcie mi jakiś skafander.
Mężczyźni popatrzyli po sobie wymownie i wzruszyli ramionami, zanim opuścili kabinę pilotów. Nie przepadali za androidem-dowódcą, który żywił głęboką pogardę do większości rodzaju ludzkiego. Ze stukniętym, prawiącym krzykliwe afronty generałem, którego przysłali z Ziemi, da się jeszcze jakoś wytrzymać. W końcu to człowiek z krwi i kości. No ale android, wypaczone dziecię cybernetyków i bioników? Podkomendni Hammurabiego nie należeli jednak do osób lubiących ściągać na siebie kłopoty, zwłaszcza w konfrontacji z maszyną na kosmicznym wygwizdowie, która ubiłaby ich, nim zdążyliby pomyśleć o samoobronie. Ruszyli więc bez słowa szukać skafandra w szatni przed komorą próżniową.
Rozdział 4
Towarzysze z Arizy
Sandra Razok ocknęła się z mętlikiem w głowie, bolącymi plecami, karkiem płonącym żywym ogniem, jakby nie ruszała nim od tygodni, i mrówkami zamiast lewego ramienia. Kompletnie nie pamiętała wydarzeń sprzed utraty przytomności, więc nie miała również pojęcia, jak pogrążyła się w niebycie. Na Równowagę! Nie wiedziała nawet kim jest! Pamiętała jedynie huczącą błyskawicę (albo kometę) ze snu, która zalała wszechświat jaskrawym seledynem. Grzmot. Potem ciemność. Przerażenie i krzyki. A może to nie był sen?
Dziewczyna skonstatowała ze zdziwieniem, że siedzi w jakimś niewygodnym, metalowym fotelu z niskim oparciem, identycznym jak dwa po obu jej stronach i trzy naprzeciwko. Korpus miała unieruchomiony natorśnikiem bezpieczeństwa, takim samym, jakie zakładają desantowcy lecący deomerami…
Szlag!
Znajdowała się na pokładzie statku wojskowego.
Po prawej stronie miała zatrzaśniętą grodź prowadzącą do kabiny pilota albo kolejnej kabiny pasażerskiej – wyryte na niej numery identyfikacyjne i nazwa producenta nie mówiły kobiecie nic konkretnego. Przez środek stropu biegł rząd płytkowych ampli o krystalicznej strukturze, były wyłączone. Jedyne światło, a raczej cała ich gamma, wpadało do środka przez uchylone wrota śluzy.
Sandra wychyliła się na tyle, na ile umożliwił jej natorśnik i dokuczliwe pieczenie w zesztywniałym karku. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to perforowany drobnymi kwadracikami trap dotykający płaskiej nawierzchni. Wylany asfaltobetonem i poprzecinany metalowymi bruzdami plac był bardzo rozległy. Od śluzy do niebotycznych skał obrzeżających peryferia miał przynajmniej siedemset metrów długości, a statek mógł przecież znajdować się w jego centrum. Na płycie kosmodromu stał oliwkowozielony prom, nieznacznie przysłonięty ordynkiem małych ścigaczy i sylwetką czarnego myśliwca, gładkiego niczym wyszlifowany obsydian. Szum dysz oznaczał, że w pobliżu wzbija się w powietrze albo ląduje jakaś maszyna. Pomiędzy deomerami kręcili się podobnie ubrani ludzie; przed zamkniętym magazynem stąpał ciężko toporny robot bojowy, z wyrzutniami plazmy wkomponowanymi w nieproporcjonalnie duże barki. Na obrzeżach placu, nieopodal skał, znajdowały się wysokie słupy zwieńczone czerwonymi kulami świateł nawigacyjnych. Sandra zdołała nawet dostrzec za prześwitem skalnym jałowy krajobraz, przypominający szarawe wydmy.
Dziewczyna