się jeszcze niezręcznie.
Japończyk pocierał chwilę brodę w zamyśleniu, wpatrzony w tablicę informacyjną przy wyjściu, nim się odezwał:
– Stanisłaf Skalski był polskim pilotem myślifskim z casóf dugiej fojny śfiatowej.
– Polska… moja krew – zauważyła Anna z lekką dumą.
– Aha… – prychnął Roger. – Polski od dawna już nie ma.
– Wal się. Może globaliści znieśli granice, ale terytorium jest przecież to samo, nie? Zresztą wkrótce naród zbierze się jak zwykle i powstanie Państwo Polskie. To pewnik. Lewacka Europa będzie się go bała. Ja urodziłam się w Gdańsku, w Republice Europejskiej. Stamtąd pochodzą same znakomitości.
– Z Gdańska, z Republiki czy z Ziemi? – zapytał Adrian całkiem poważnie.
Roger zachichotał.
– To prawda! – szczeknęła kobieta. – Mam polskie nazwisko: Raczyńska.
– A ja irlandzkie, a jestem z Marsa – mruknął Hewson. Przyglądając się wykrzywionej twarzy Anny i sposobowi, w jaki patrzy na Rogera, Sandra domyśliła się, że tych dwoje łączy coś więcej niż więzienne koleżeństwo. Westchnęła. Delikwenci dobrze się znali i choć nie wiedzieli, dokąd lecą, mieli siebie nawzajem, kiedy ona była tu sama.
– Stanisław Skalski to także firma transferująca ludzi między światami – powiedział Adrian po krótkim zastanowieniu, zwracając na siebie uwagę Razok. – Ale czy to ma coś wspólnego z naszym problemem? – Podszedł do zapory energetycznej i zaczął przyglądać się obrzeżającym ją metalowym ogniwom, jakby szukał istotnych szczegółów do realizowanego planu ucieczki.
– Nie wiem… – Dziewczyna przygryzła wargę, potrząsnęła nerwowo głową.
I nagle wszystko jej się przypomniało.
Adrian uśmiechnął się szeroko, widząc jak głośno wzdycha, a jej oczy robią się wielkie jak u pewnej odmiany ziemskich ryb głębinowych, które w specyficzny sposób odstraszają drapieżniki – samymi rozmiarami ślepi. Hewson i Anna przestali się przekomarzać. Japończyk patrzył teraz na Sandrę z czymś więcej, niż obojętnym zainteresowaniem.
Dziewczyna wstała, czterema krokami przebyła szerokość karceru i osunęła się po ścianie naprzeciwko, naparłszy na nią plecami. Zakryła twarz dłońmi, by zaszlochać bezgłośnie.
– O, najwyraźniej nasza królewna zorientowała się, że nie jest już na zamku – zadrwił Adrian.
Cała kabina nagle zadygotała. Sandra odruchowo przesunęła ręce w tył, przyciskając je do ściany.
– Spokojnie, startujemy – dobiegł męski głos, lecz zaabsorbowana myślami Razok nie wiedziała, z którego wyszedł gardła i mało ją to obchodziło.
Start. Trzeba go zobaczyć.
W momencie, gdy dziewczyna przyległa do iluminatora chronionego szybą chyba tak grubą, jak połowa jej wzrostu, transporter miał już za sobą cichy start i wznosił się teraz pionowo ku kominowi góry. Zmniejszający się kompleks ustąpił miejsce brunatnej skale, ta z kolei ołowianym obłokom, otulającym zarówno wylot krateru, jak i sporą część okolicy. Niemniej, pomimo kiepskiej widoczności, Sandra zdołała dostrzec sąsiednie szczyty i stoki gór skalistych, wymoszczone pajęczynowatymi septariami i stalowoszarymi minerałami. Czytała kiedyś o minerałach występujących na drugim co do wielkości księżycu Phalagiona, które miały silne właściwości magnetyczne, a te poniżej wydawały się pasować do opisu, jaki dziewczynie wykarbował się w pamięci. Jeśli faktycznie były to te same minerały, możliwe że zakłócały, a nawet tłumiły, wszelkie częstotliwości z jakich korzystano w arizańskim więzieniu. Gdyby dodać do tego jeszcze grube spągi warstw skalnych, ciszę elektroniczną panującą w kompleksie i – z pewnością – sztucznie wywołane zachmurzenie, wychodziła patentowana kryjówka dla całego niewtajemniczonego wszechświata.
Kiedy prom z antygrawitacyjnego przechodził na napęd rakietowy, chcąc osiągnąć orbitę księżyca, w dole nie było widać nic poza jednolitym kobiercem biało-szarych chmur, podziurawionych sporadycznie bruzdą prześwitu. Urządzenia statku w połączeniu z jego masą rozpoczęły generację sztucznej grawitacji.
Dziewczyna postała przy iluminatorze jeszcze przez dwa kwadranse, następnie umościła się na krześle, splotła ramiona na blacie, a na nich położyła głowę tak, że współwięźniowie mogli oglądać tylko rozlaną kaskadę zmierzwionych włosów. Sandra tkwiła nieporuszenie przez kolejne godziny monotonnej podróży, czasem zmieniając pozycję, by pozbyć się mrowienia w zdrętwiałych kończynach i zawrotów głowy. Przysypiała i budziła się. Powoli zaczęła odczuwać głód. Cieszył ją fakt, że wśród cicho prowadzonych rozmów szybko zapomniano o jej istnieniu, szkoda tylko, że to stanowiło jedyne źródło jej zadowolenia.
Sandra wróciła myślami do Thundera 14, sparaliżowanego dziwnym polem siłowym, które wytrysnęło z anteny owiewki czarnego myśliwca. Ciekawe co stało się z pilotami. Czy ich także dokądś zabrano? A jeśli… Nie. Nie wolno jej nawet tak myśleć. Ojciec z rozpaczy odejdzie od zmysłów, kiedy dowie się o porwaniu jedynego dziecka, nie wspominając już o tym, co może sobie zrobić, jeśli zostaną odnalezione szczątki transportera dryfujące w przestrzeni kosmicznej. Łzy zwilżyły dłoń przyciśniętą do twarzy.
Kobieta zastanawiała się nad motywacją porwania, jednak nic sensownego nie przychodziło jej do głowy, zwłaszcza że miała zerowe pojęcie na temat koneksji ojca. Gregory'ego Razoka uważano za postać pozytywną i bezkonfliktową, tak samo jak współpracowników, których inteligentnie sobie dobierał. Nikt nic nie mógł zarzucić również stryjostwu Sandry, trudzącemu się na Nefrydzie uprawą jadalnych roślin tropikalnych. No dobra. Nawet gdyby Gregory'ego miał ktoś na celowniku, nikt poza rodziną wuja, pięcioosobową załogą Thundera 14, jak i nim samym, nie mógł wiedzieć o podróży Sandry do River Styks. A jeśli w tym bałaganie chodziło o knowania powiązane ze Stanisławem Skalskim? Nie, jawny atak odpada. Przynajmniej nie w kursie międzyplanetarnym, kiedy załoganci wypełniają swoje obowiązki taryfiarzy, przewożąc pasażerów. Głupotą byłoby zresztą wyrównywanie prywatnych porachunków, gdy na pokładzie znajdują się obcy cywile, tak przynajmniej Sandrze się wydawało. Zatem co mamy dalej: ktoś z załogi Thundera 14 szepnął słówko porywaczom. Dziewczyna uśmiechnęła się przez łzy. Odpada. Przeczył temu atak błyskawiczny wymierzony w transporter, a więc i ewentualnego donosiciela. Nie było to także pozoranctwo, bowiem piloci stracili przytomność w pierwszej kolejności – sama widziała, mając obu w polu widzenia. Ponadto mechanicy i technik w kubryku darli się jak polewani ciekłym ołowiem, gdy połączyli się z kokpitem w chwili napaści, prezentując na ekranie zaskoczone oblicza. Dziewczyna ostatecznie doszła do wniosku, że najbardziej prawdopodobna była możliwość, iż jacyś kidnaperzy albo zaatakowali przypadkowy cel, albo napadli na transporter sądząc, że przewozi kogo innego. To przypuszczenie trochę ją uspokoiło. Zawsze lepsza jest fałszywa teoria, niż żadna, bo gdy brakuje rzetelnej odpowiedzi, ludzie zdolni są wymyślać różne absurdalne rzeczy, byle tylko uzupełnić luki niewiedzy.
Wyprostowawszy się w krześle, Sandra zerknęła sennie przez osłonę energetyczną. Więźniowie pogrążeni byli w okrutnie brzmiących polemikach, pewnie normalnych w kręgach przestępczych. Przez kolejne chwile słuchała ze skrywaną odrazą historyjek o niehumanitarnych sukcesach jej towarzyszy: o tym, kto ile zaliczył dekapitacji, z jakiej odległości celował w czyjąś głowę, ile skręcił karków, która ofiara wykrwawiała się najdłużej, kto narobił w spodnie przed śmiercią, który mężczyzna rozdziewiczył więcej panienek, ile łapówek poszło w obieg, ile ujrzało światło dzienne i ilu policjantów znaleziono z poderżniętymi gardłami w akweduktach. Już same te informacje napawały Sandrę ogromnym wstrętem, lecz znacznie gorszy był bezceremonialny sposób mówienia o tych wszystkich odrażających rzeczach, tych wyrafinowanych