Adrianna Biełowiec

Alfa Jeden


Скачать книгу

w wejściu ukazała się wysoka sylwetka. Wynudzony człowiek po trzydziestce miał na sobie ciężkie wojskowe buty, bordowe spodnie i inkrustowaną kevlarem kamizelkę tego samego koloru. Na wąskiej głowie nosił prostą, spłaszczoną czapkę bez żadnych oznaczeń. Okrągłe, pozłacane naszywki zdobiły natomiast pierś w okolicy serca i prawe ramię, jednak z odległości kilku kroków dzielących mężczyznę od Sandry nie udało się jej ujrzeć szczegółów emblematu. Zza barku przybyłego odstawała wąska lufa karabinu, wzdłuż uda zwisał sięgający kolan neuroparalizator z jakiegoś czarnego metalu. Mężczyzna musi być strażnikiem, bez trudu wydedukowała przetrzymywana.

      – Sandra Razok? – zapytał, pochylając sylwetkę i opierając dłonie na ugiętych kolanach, choć do stropu miał daleko. Być może ów nawyk mężczyzna nabył, służąc długo na klaustrofobicznych jednostkach o niskich sufitach. Poprawił czapkę.

      Kobieta w odpowiedzi przybrała pytający wyraz twarzy, rozchylając wargi i unosząc brwi w zakłopotaniu. Sandra Razok? Tak się nazywa?

      – No przecież, zapomniałem. – Strażnik prychnął. Zbliżywszy się do uwięzionej tak, by nie spłoszyć jej jeszcze bardziej, uniósł dłoń i zaczął przesuwać ją z lewa na prawo. – Patrz na palec wskazujący.

      Sandra wodziła oczyma na boki przez kilka cyklów, jak pogrążona w demencji.

      – Dobrze… A teraz… – Spoglądając badanej w oczy, mężczyzna szczypnął ją w udo. Dziewczyna wydała stłumiony pisk. – I o to właśnie chodzi. – Skończywszy badanie, wyłączył blokadę natorśnika. – Idziemy – rzucił chłodno, gdy dziewczyna stała już na nogach i, krzywiąc się, masowała kręgosłup.

      Przyjrzawszy się strażnikowi z bliska, Sandra zorientowała się, że ma przed sobą androida o nietypowych oczach koloru zgniłej zieleni, zamiast charakterystycznych dla syntetycznych ludzi o czerwonym poblasku. O jego przynależności do androidzkiej nacji świadczyły również ograniczona mimika twarzy (choć zdarzały się wyjątki), oszałamiająca uroda oraz brak mankamentów na ciele. Skórę androidów stylizowano na ludzką, nakładając nań niedoskonałości, w przypadkach, gdy maszynę chciano wykorzystać jako agenta wtapiającego się w otoczenie. Metoda się sprawdzała dopóki android nie skaleczył się bądź ktoś bardziej podejrzliwy nie przejechał mu przed nosem bioskanerem. Jednak strażnik dziewczyny najwyraźniej miał ze szpiegowaniem niewiele wspólnego.

      Połączona z lotniskiem, prostokątna esplanada okazała się bardzo rozległa i pełniła kilka funkcji. Tętniła życiem niczym port lotniczy ogólnodostępnej kolonii. Na jednym z rogów piętrzyły się wyładowane z transporterów skrzynie i kontenery, które przenosiły do magazynu bezzałogowe ładowarki. Bliżej oliwkowozielonego promu mężczyzna w stopniu sierżanta (chyba – z powodu odległości Sandra nie rozróżniała belek) prowadził musztrę grupki młodych strażników, co chwilę unosząc głos, upominając któregoś lub szczekając któremuś przed twarzą. Ze średniego transportera, oznaczonego nic nie mówiącym Sandrze numerem XCF-82364, wyprowadzano pod obstawą kolumnę ubranych jednakowo mężczyzn i kobiet. Grupka przesuwała się chodnikiem w stronę olbrzymiego gmachu, mieszczącego się na północnym krańcu esplanady. Budynek zwracał uwagę nie tylko ze względu na swoje rozmiary, monumentalne wrota elewacji i surową konstrukcję: wyglądał jak jedna wielka budowla warowna, patrząca na świat dziesiątkami małych, identycznych okien, które znajdowały się tylko na wyższych piętrach. Obiekt, ze skrawkiem terenu przed nim, otaczała zapora plazmowa, przed którą wznosiły się oddalone równo od siebie wieże strażnicze obstawione snajperami. Przy zaporze kręciło się pełno stróżujących ludzi i maszyn. Cały kompleks oświetlały światła lotniska, halogeny z wieży kontroli lotów, lampy lecące rzędami wzdłuż ścian budynków oraz czerwone kule na wysokich słupach, sterczących na peryferiach.

      A wszystko to mieściło się we wnętrzu imponującej, pustej w środku góry, podobnej do stożkowego wulkanu.

      W chwili, gdy eskortowana grupka znalazła się przy wrotach, a antaby i ciężkie skrzydła zaczęły rozsuwać się nieprawdopodobnie cicho, powietrze wypełnił monotonny gong syreny.

      Wówczas w głowie Sandry pojawiło się zrozumienie. Dziewczyna poczuła w okolicy przepony szarpnięcie i ostry ból, jakby ktoś przestrzelił ją slashlumino, świetlną energią tnącą-topiącą używaną w armiach i lotnictwie. Znajdowała się na terenie więzienia o zaostrzonym rygorze! Skoro tu była, to…

      Tylko jedna myśl mogła przyjść człowiekowi do głowy w takich okolicznościach.

      Idąc u boku androida spostrzegła, że dodatkowe zabezpieczenia – automatyczne działka złożone na siluminowych podstawach w kształcie mis – rozrzucone są po całym placu. Coś podpowiadało jej, że działka atakują jedynie osoby o określonym kodzie genetycznym bądź na odwrót: wszystkie osoby, których kod genetyczny nie został wprowadzony do pamięci defenderów. Razok wiedziała również, że tego rodzaju wieżyczki instalowano przy esplanadach fortów i obok więzień.

      Zamierzając pozbyć się z szyi okropnego bólu, wykonała głową parę kółek, krzywiąc się przy tym. Popatrzyła w górę, gdzie ujrzała przez komin łypiące nań oko rdzawej planety – dziwnie znajomej planety – na tle nocnego nieba. Wydrążoną górę zwieńczał krater o średnicy umożliwiającej transfer statków średniej wielkości. Dodatkowo w ścianach stworzono sztolnie dla mniejszych maszyn, jak gońce czy lekkie myśliwce.

      Zatrzymali się w pobliżu otwartej śluzy nieoznaczonego, czarnego transportera. Przy maszynie kręciło się kilku żołnierzy i obsługa lotniska, mechanicy sprawdzali podwozie. Niepokój, jaki dziewczyna poczuła po ocknięciu się w kabinie desantowej myśliwca, podwoił się, gdy android chwycił ją za ramię (pewnie, już bierze nogi za pas i umyka tym wszystkim strażnikom w głąb nieznanej planety!). Mijały minuty, a Sandra ciągle nie wiedziała po co tu jest i co chcą z nią zrobić. Jej sztywny towarzysz zbywał wszelkie kłopotliwe indagacje stoickim spokojem i ponurym milczeniem. Kobieta przypuszczała, że nie odezwałby się nawet, gdyby zaczęła kierować najgorsze oszczerstwa i przekleństwa pod adresem jego dowódcy, jednak, bacząc na swoje położenie, nie zamierzała sprawdzać tej teorii w praktyce. Pozostało tylko oczekiwanie i nadzieja, że ktoś zlituje się w końcu i raczy sypnąć jakimś wyjaśnieniem.

      Spojrzenie Sandry spoczęło przypadkiem na naramiennym emblemacie androida, gdy obracała głowę w kierunku głośnego brzęknięcia: komuś z obsługi lotniska zsunęła się z wideł ładowarki metalowa skrzynia. Złota obręcz obrzeżała czerwoną tarczę, pośrodku której majaczył czarny profil głowy jednorożca. Surowy wygląd fikcyjnego stworzenia podkreślało groźnie zmrużone ślepie i róg, z którego szczytu wychodziły cztery błyskawice. Sandra zmrużyła oczy. Symbol przecinał napis stylizowany na gotycką czcionkę: Ariza Kommando.

      Ariza!

      Kolonia na księżycu Phalahiona!

      Umysł dziewczyny naszły przebłyski z przeszłości, niewyraźne jak świat widziany oczyma pijaka zalanego w trupa. Tak, istniała kolonia o takiej nazwie na księżycu Phalagiona, założona dziewięćdziesiąt lat temu, lecz według oficjalnych informacji nie było nań żadnego obiektu militarnego, tym bardziej więzienia. Sandra już miała uspokoić się myślą, że jednak nie znajduje się przed wrotami zakładu karnego, a arizański personel mógł po prostu przylecieć w obce strony, gdy obalający mgliste niejasności dowód łypnął na nią z prześwitu góry: hematyty i brunatny krajobraz świadczący o obecności złóż żelaza. Na Phalagionie jest ich dużo…

      Brzmiący niczym alarm przeciwlotniczy dźwięk powtórzył się ponownie. Sandra przeniosła spojrzenie na bramę więzienną, pewna, że sygnał zwiastuje, jak poprzednio, uchylenie się skrzydeł. I nie pomyliła się. Tym razem wyprowadzano ze środka małą grupkę otoczoną strażnikami. Defendery uniosły metalowe szyje niczym kobry przed atakiem. Gotowe do strzału lufy namierzyły kroczących.

      Wśród eskortowanych znajdowało się trzech mężczyzn i kobieta. Pomimo