nas o swoim niepodzielnym panowaniu na ulicy i chodniku piskliwym klaksonem, który na długo zapadł nam w pamięci. Ochłonąwszy nieco po tym incydencie zaczęliśmy się zastanawiać dlaczego w środku miasta czujemy się jak na łące w letnie popołudnie? Odpowiedz była prosta: przed nas zajechał właśnie sprzedawca świerszczy, który proponował zakupić jeden okaz do domu, aby umilał nam dzień swym jednostajnym brzęczeniem. Kiedy ruszyliśmy dalej, pod nasze nogi wyskoczył piesek w ubraniu od Gucciego i z fryzurą a la Tina Turner. Jego właściciel dumnie prężył się obok, zerkając zazdrośnie w stronę innego pupilka z jeszcze modniejszym uczesaniem. Nie zapomnimy również wieczornego widoku przyosiedlowego podwórka, na którym mieszkańcy spotykali się na pogaduszkach, grze w karty i obowiązkowych tańcach w rytm muzyki puszczanej z bumboxa. Starszy pan, który tańczył najlepiej, był Don Juanem wieczoru, szczelnie oblepionym przez rzeszę współpartnerek.
Xi’an ma takie znaczenie dla Chin jak Kraków dla Polski. To pierwsza stolica imperium po zjednoczeniu pod wodzą Cesarza Shi Huang, który wsławił się podporządkowaniem sześciu walczących ze sobą stanów, ujednoliceniem monety, i zorganizowaniem języka. Z drugiej strony jednak nakazał aresztowanie wszystkich opozycjonistów i lubował się w wymyślaniu tortur dorównujących pomysłom Kuby Rozpruwacza. Shi Huang chciał być wiecznie młody, wydał więc fortunę na poszukiwanie eliksiru życia. Po ścięciu kilku głów dworskich medyków zorientował się jednak, że śmierć go nie ominie i rozpoczął budowę grobowca na miarę swoich ambicji. Stwierdził przy tym, że jeśli nie może być wiecznie cesarzem na Ziemi, przeniesie swoje królestwo do Nieba, aby tam kontynuować panowanie. Do zapewnienia sobie bezpieczeństwa na „tamtym świecie” potrzebował jedynie swojej ukochanej armii, która tak wiernie służyła mu przez lata. Zebrał więc rzemieślników z całego kraju, którzy mieli wyrzeźbić w glinie żołnierzy strzegących jego mauzoleum. Aby nadać figurom ludzkie kształty, każda z twarzy Terakotowej Armii była odzwierciedleniem twarzy robotnika, pracującego przy jej rzeźbieniu. I tutaj zaczyna się najsmutniejsza część historii Terakotowej Armii. Otóż każdy robotnik po zakończeniu pracy był zabijany i wrzucany do masowego grobu, po to aby: po pierwsze – żadna twarz na postaciach żołnierzy się nie powtórzyła; po drugie aby nie ujawnić tajemnicy całego przedsięwzięcia (o którym wszyscy i tak wiedzieli). Robotnicy już podczas pracy znali swoje przeznaczenie, lecz jedyne co mogli zrobić, to wypisać imię na terakotowym wojowniku, aby chociaż w ten sposób zostawić po sobie jakiś ślad.
Do muzeum Terakotowej Armii pojechaliśmy wykupioną w hostelu wycieczką. Przewodniczka, młoda dziewczyna, na chiński sposób próbowała zająć czymś towarzystwo w autobusie, co oznaczało klaskanie, śpiewanie, i opowiadanie niezrozumiałych dowcipów. Żeby lepiej zintegrować grupę, każdy dostał mikrofon do ręki z nakazem odpowiedzenia, skąd pochodzi, czym się zajmuje i czy podobają mu się Chiny. Kto wykręcał się od odpowiedzi, podlegał słownemu mobbingowi ze strony przewodniczki. Poddaliśmy się tej „zabawie”, która chociaż tak odmienna od naszych standardów, wywołała wśród wszystkich salwy śmiechu (nie zgodziliśmy się jednak niczego zaśpiewać wymawiając się bólem gardła).
Każdy, kto w dzieciństwie wpatrywał się z uwielbieniem w Bruce’a Lee czy Jackie Chana na hasło „Klasztor Shaolin” dostaje gęsiej skórki. To tutaj każdy dobry wojownik pod okiem mistrza ćwiczył godzinami przed ostateczną rozprawą z czarnym charakterem. Cóż… obecnie klasztor z mitycznego, ukrytego w górach centrum kształcenia wojowników przemienił się… w biznesowe imperium w całości nastawione na ruch turystyczny. Tak zwane „ kung–fu show”, które zwiedzający otrzymuje w cenie biletu jest żałosną, komercyjną maskaradą i aż przykro się z niego naśmiewać na łamach tego tekstu. Dość powiedzieć, że wychodzi się z tego cyrku z poczuciem ogromnego rozczarowania. Podobno zgoła inne wrażenie można odnieść, kiedy przyjedzie się do klasztoru wcześnie rano, najlepiej o świcie. Wtedy małe dzieci przebywające tutaj na obozie powiedzmy „wychowawczym” wprawiają się w arkana sztuk walki pod okiem czujnych instruktorów. Można również samemu zapisać się na kilkutygodniowy kurs i tajemnice klasztoru Shaolin poznać od kuchni. Na to ostatnie zabrakło nam jednak czasu i trochę odwagi, szczególnie kiedy ujrzeliśmy spoconego Amerykanina próbującego na oczach roześmianych dzieciaków wykonać cały szpagat.
Dlatego też niespodziewanie największą atrakcją stały się dla nas okoliczne skaliste wzniesienia, po których można bezpiecznie spacerować po chodniku dosłownie wklejonym w pionowe, kamienne ściany. Jeśli tylko pokonacie lęk wysokości, przechadzka dostarczy niesamowitych widoków zapierających dech w piersiach. Przy pomocy wyobraźni może nawet dostrzeżecie Bruce’a Lee w pozycji żurawia na jednej ze skalnych półek.
Sprawdzone przez nas hostele to: Dreams Travel Hostel w Pekinie (www.dreams–travel.com/bjhotel/en/); Han Tang Inn Youth Hostel w Xi’an (www.itisxian.com) – nasz faworyt w całej podróży;
Do Pałacu Letniego w Pekinie najlepiej dojechać metrem. Rejs łódką z parku Yuyuantan jest długi i nie gwarantuje ciekawych widoków. W pierwszej kolejności warto zwiedzić sam Pałac, ponieważ zamykany jest wcześniej niż reszta parku.
Amatorom sztuki polecamy dzielnicę Dashanzi, zwaną też Beijing 798 Art Zone (www.798space.com) – zagłębie chińskiej sztuki współczesnej.
Pysznego i taniego jedzenia w Pekinie można skosztować na Dongzimen Inner Street.
Uważajcie na bary serwujące kaczkę po pekińsku – lubią naciągnąć turystów. Połowa kaczki, z chrupiącą skórką, naleśnikami, sosem i dodatkami nie powinna kosztować więcej niż 20-30 juanów.
Przy zwiedzaniu Terakotowej Armii warto zainwestować w przewodnika ponieważ opisy w muzeum zawierają może 25% informacji o niezwykłej historii tego miejsca. Polecamy wyjazdy organizowane przez Han Tang Inn Hostel w Xi’an.
W Xi’an polecamy wieczorny bazar położony na tyłach Wielkiego Meczetu – niezwykłe kulinarne doznania gwarantuje mieszanka muzułmańskiej i chińskiej kuchni!
W Szaolin omijajcie z daleka show kung-fu (wliczony niestety w bilet wstępu) i po zwiedzeniu klasztoru wjedźcie kolejką na wzgórze Shaoshi Shan (polecamy trekking do linowego mostu trwający około 6 godzin w obie strony).
Żołnierz Terakotowej Armii.
Każde miejsce jest dobre na partyjkę kart.
Taniec na ulicy to powszechny widok w Chinach.
Szanghaj powraca do przyszłości
Panorama Szanghaju ze strony Bundu.
To pierwsze słowa, które wypowiedzieliśmy do siebie po wyjściu z metra na ulicę. Otoczyły nas bowiem wieżowce tak wysokie, że aż do połowy zakryte dla oczu przez chmury. Pomimo późnej pory, od świateł neonów niebo trwało w sztucznym zmierzchu uświadamiając nam, że to miasto nigdy nie zasypia. Łańcuszki samochodów sunęły w różnych kierunkach na wielopoziomowym skrzyżowaniu. Patrzyliśmy jak dzieci na to widowisko, dodatkowo rozmyte od parnego, wilgotnego powietrza. Po raz kolejny przecieraliśmy oczy z podziwu, wychodząc na tak zwany Bund, czyli nadbrzeże przy rzece Huangpu. Pierwotnie Bund zabudowali Anglicy i Francuzi wspaniałymi modernistycznymi kamienicami – siedzibami banków, restauracji i sklepów przeznaczonych jedynie dla największych bogaczy. Obecnie na dachu każdej budowli pozostawionej przez Europejczyków powiewała dumnie czerwona flaga, jako dowód ostatecznej przynależności Szanghaju do Chin. Po drugiej stronie