że im mniej widać, tym bardziej mężczyzna jest zaintrygowany.
Przez kolejną godzinę udaje mi się zapisać dwie strony, po czym biorę się do poprawek, nie zwracając uwagi na fakt, że w redakcji panuje dziś większy hałas niż zazwyczaj. W południe, kiedy jestem gotowa, aby jechać do domu, Valentine kładzie na moim biurku egzemplarz „Chicago Tribune”.
– Czytaj – mówi.
Gazeta ma dzisiejszą datę, ale przeczytano ją tyle razy, że kartki wydają się miękkie jak bibułka.
SPÓŁKA LINTON CORPORATION ZAINTERESOWANA NABYCIEM NOWEGO „EDGE”
Krążą spekulacje, jakoby niedawno założona spółka Linton Corporation zastanawiała się nad przejęciem niedużego, lokalnego magazynu „Edge”. Dyrektor ds. nabyć ww. spółki, Carl Braunsfeld, komentuje, że „Edge”, znany głównie z artykułów o modzie i kulturze, zdobył nieco rozgłosu po tym, jak pierwszą dziewczynę znanego chicagowskiego ulubieńca, Malcolma Sainta, przyłapano na gromadzeniu materiałów do poświęconego mu artykułu demaskatorskiego. Młody dyrektor oświadczył: „W tej chwili rozważamy różne inwestycje i nic nie jest jeszcze pewne, jednak…
O mój Boże.
Zaciskam powieki i jeszcze bardziej niż dotychczas nienawidzę swojego głupiego artykułu o Malcolmie.
– To prawda, co tu piszą?
– Helen nic nie wie. – Wzrusza ramionami. – Kurde, w sumie chciałbym, żeby to była prawda. A może jednak nie.
Marszczę brwi i ponownie czytam artykuł. Ciekawe, czy Saint zna tego Carla Braunsfelda. Zapamiętuję nazwisko, po czym Valentine zabiera gazetę i zanosi ją do koleżanki w sąsiednim boksie. Zbieram swoje rzeczy i jadę do domu, żeby się przebrać.
Po tym, jak przez cały ranek pisałam o pierwszej randce, buzują we mnie takie emocje, jakbym sama się na nią wybierała. Czy to nie jest marzenie? Nowy początek z tym samym facetem?
Masz ładnie wyglądać, Livingston!
Decyduję się na luźną jedwabną bluzkę z dekoltem w serek, a do niej dobieram czarną, długą do kolan spódnicę z wysokim stanem, która ładnie podkreśla talię i biodra. Do tego jasnobrązowe czółenka, które kolorystycznie zlewają się z moimi nogami, dodatkowo je wydłużając, i delikatny łańcuszek z zawieszką w kształcie litery „R”, spoczywającej w miejscu, gdzie trzepocze puls. Zakładam jeszcze bransoletkę na kostkę, aby wyglądać bardziej wyrafinowanie, kobieco i młodzieńczo, a całości dopełnia koralowa szminka.
Owszem, dla Sainta wyglądałam już znacznie bardziej uwodzicielsko.
Ale wybieram się do siedziby M4 i nie mogę wyglądać jak klubowy kociak. Mój strój musi sprawić, by potraktował mnie dzisiaj poważnie.
Po raz ostatni przeczesuję grzebieniem włosy, upewniam się, czy bluzkę mam ładnie wsuniętą w spódnicę i czy nie prześwituje przez nią stanik, a gdy już jestem w pełni zadowolona z tego, jak wyglądam, biorę torebkę, do której chowam dokumenty, i wychodzę z mieszkania.
W milczeniu jadę taksówką. Jestem podekscytowana tym, że zobaczę Sainta. I zdenerwowana. I czuję lęk.
Kilka miesięcy temu, kiedy po raz pierwszy zjawiłam się w biurowcu M4, sądziłam, że zaczynam pracę nad artykułem swojego życia. Teraz to już nie jest tylko artykuł. To moje życie.
Budynek M4 jest równie błyszczący i olśniewający, jak zawsze. Wysiadam z taksówki i wpatruję się w niego. Z miejsca, w którym stoję, nie widać jego szczytu. Jeszcze nigdy nie czułam się taka mała i nic nieznacząca.
– O Boże – szepczę bez tchu i wygładzam dłońmi spódnicę.
Sprawdzam w telefonie godzinę. Czternasta osiem, co oznacza, że do spotkania zostało siedem minut.
Zaczynam iść w stronę wejścia, gdy nagle tuż przed sobą dostrzegam srebrnego bugatti z rejestracją BUG 3 i wychodzącego od strony kierowcy mężczyznę.
Żołądek podchodzi mi do gardła. Podnosi mi się temperatura. Patrzę, jak Saint rzuca kluczyki czekającemu w pogotowiu kierowcy. Gdy bierze z tylnego siedzenia marynarkę i prostuje się, aby ją włożyć, włosy ma potargane przez wiatr.
Wstrzymując oddech, przyglądam się, jak wchodzi energicznym krokiem do budynku. I przez kilka kolejnych sekund nie jestem się w stanie ruszyć. Po prostu stoję i gapię się w punkt, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się Saint. Gdy mija pół minuty, biorę głęboki wdech i wchodzę za nim.
– Witam, Rachel Livingston do Malcolma Sainta – mówię w recepcji, po czym zerkam w stronę wind.
Cholera. On tam jeszcze jest.
Nie tak wyobrażałam sobie początek naszego spotkania.
Kiedy siedząca za biurkiem blondynka weryfikuje moje nazwisko i gestem pokazuje na szklaną windę, dociera do mnie, że nie mogę tak stać i czekać, aż on sobie pojedzie.
Czuję ściskanie w brzuchu.
Mroczność Sainta stanowi kontrast z otaczającym go jasnym marmurem. Czekając na windę, sprawdza coś w telefonie. Za nim stoi dwóch mężczyzn. Milczących. Pełnych szacunku. Można powiedzieć, że z respektem wpatrują się w tył jego głowy.
Zdenerwowana podchodzę i zatrzymuję się jakiś metr dalej.
Kiedy drzwi windy się rozsuwają i ludzie wysiadają, wielu wita się z nim cicho:
– Panie Saint.
Wsiada, a za nim panowie w garniturach. Ze wzrokiem wbitym w ziemię robię to samo i zajmuję miejsce w rogu po prawej stronie.
Saint stoi pośrodku, zawłaszczając sobą trzy razy więcej miejsca niż jego ciało.
– Panie Saint – przerywa ciszę jeden z mężczyzn – …chciałbym jedynie powiedzieć, że praca dla pana to zaszczyt. Jestem Archie Weinstein, jeden z nowych analityków budżetowych…
– To przyjemność mieć pana w swoim zespole – słyszę głos Sainta.
Jestem przekonana, że wymieniają uścisk dłoni. I jestem przekonana, że teraz patrzy na mnie. Jestem gotowa się o to założyć. Czuję jego spojrzenie na swoich plecach. Słyszałam to w jego głosie, kiedy odpowiadał Archiemu. Mężczyźni wysiadają na dziewiętnastym piętrze. Nam zostało do pokonania jeszcze tylko trzydzieści dziewięć.
Cholera, nie przygotowałam się na wspólną jazdę windą.
W chwili gdy drzwi się zasuwają, w powietrzu słychać trzask iskier.
– Spodziewam się, że ty także dołączysz do zespołu M4.
Zamykam oczy. Nie mogę uwierzyć, jak bardzo porusza mnie jego obecność. Jak z równowagi wyprowadza mnie sam jego wzrok. I jakie dreszcze wywołuje jego głos. Zmuszam się, aby się odwrócić. Patrzy na mnie tymi swoimi zielonymi oczami. Jego spojrzenie jest bezkresne. Patrzy na mnie tak, jakby próbował wyczytać z mojej twarzy odpowiedź.
Oblewam się rumieńcem. Jak zwykle.
– Ja… – Odkasłuję. – To bardzo hojna propozycja, ale…
Ding!
Gestem pokazuje, żebym wysiadła jako pierwsza, a ja zmuszam swoje nogi do tego, by ruszyły się z miejsca. Kiedy on także wychodzi z windy, niemal się potykam, próbując za nim nadążyć.
Jego sekretarki są całe zaaferowane. Catherine, główna asystentka, wręcza mu listę wiadomości i karteczki samoprzylepne.
– Panie Saint, dzwoniono z Indii i Wielkiej Brytanii – mówi cicho, wyszedłszy zza biurka, po czym