Boże. Mam ochotę odwrócić się na pięcie, zjechać do lobby, wrócić do domu i się przebrać.
Teraz już dwie asystentki mierzą mnie wzrokiem. Od góry do dołu.
Czuję nerwowe ukłucie, gdy wydaje Catherine ostatnie polecenie, po czym otwiera drzwi do przestronnego gabinetu i mówi do mnie:
– Wejdź, Rachel.
Jeśli sądziłam, że uda mi się dzisiaj zachować spokój, bardzo, ale to bardzo się myliłam. Kiedy wchodzę do pomieszczenia, ogarnia mnie wielka słabość. Saint patrzy na mnie. Prosto na mnie tymi zielonymi oczami.
– Eee, dziękuję.
Kiedy go mijam, instynkt samozachowawczy zabrania mi dotykać jego ciała.
Zamyka za nami drzwi i podchodzimy do jego biurka. Pokazuje na dwa stojące naprzeciwko niego krzesła.
– Wybierz sobie miejsce.
Cała się spinam. Ton jego głosu jest taki rzeczowy.
Wybieram krzesło po prawej stronie, stojące bliżej jego fotela. Przyglądam się, jak zdejmuje marynarkę i wiesza ją na oparciu fotela. Serce podchodzi mi do gardła na widok jego torsu – który wiem, że jest umięśniony, twardy i piękny – odzianego w odprasowaną białą koszulę.
Siada na fotelu i opiera się wygodnie. Otacza nas widoczne z okien Chicago.
Gabinet Sainta jest ogromny, ale jego centrum znajduje się tam, gdzie jest on. Mówię sobie, że mężczyzna, z którym kiedyś byłam, nadal jest obecny pod tą maską onieśmielającego biznesmena i pod tymi zimnymi oczami. Ale w tej chwili wygląda na bezwzględnego i ambitnego Malcolma Sainta. Jak w takiej sytuacji mam znaleźć w sobie odwagę?
– Coś do picia, panie Saint? Panno Livingston? – pyta Catherine, gdy pojawia się w drzwiach.
Saint czeka, aż udzielę odpowiedzi. Kręcę głową, a on rzuca do Catherine, nawet na nią nie patrząc:
– Jestem zajęty. Nie łącz mnie z nikim.
Asystentka wychodzi, ale napięcie pomiędzy mną a Saintem pozostaje.
Od czego w ogóle mam zacząć swoje przeprosiny?
– Jak się masz? – pyta.
Podskakuję. To tylko trzy słowa i takie normalne pytanie. Ale fakt, że w ogóle je zadaje, sprawia, że arterie zaciskają się wokół mojego serca, czyniąc z niego precel.
– Dobrze. Pomagają mi praca i przyjaciele.
– Pomagają na co?
– Cóż. – Wzruszam ramionami. – No wiesz.
Cisza.
– No a ty? Co u ciebie?
– Dobrze. Też jestem zajęty.
– Zajęty zdobywaniem księżyca? – Drży mi kącik ust.
Jemu także.
– Zawsze.
Mój uśmiech szybko blednie, ponieważ nie podoba mi się to, że Saint siedzi po drugiej stronie biurka. Nie podoba mi się, że patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby mnie widział po raz pierwszy, podczas gdy tak naprawdę jest mężczyzną, któremu dane było zobaczyć prawdziwą mnie.
– Nadal bierzesz udział w tych biwakach? – pyta, opierając się wygodnie.
– Oczywiście. Zabieram wszystko oprócz namiotu.
Śmieje się cicho.
– Możesz udawać, że nie podobał ci się namiot, ale stanowił doskonałą ochronę przed żywiołami.
Pamiętam.
Pamiętam, że nie było w nim deszczu ani ziemi, tylko on.
Nagle znajomy ból w klatce piersiowej rozprzestrzenia się, docierając do wszystkich fragmentów mego ciała.
– Na pewno mnie nienawidzisz. Po co tak naprawdę chcesz mnie tutaj?
– Nie wystarczy fakt, że jesteś dobra?
Rumienię się.
– Nie jestem aż tak dobra. – Zakładam pasmo włosów za ucho. – Saint… – Zerkam na niego. – Dlaczego nadal chronisz mnie przed… żywiołami? Albo twoimi wrogami?
Nachyla się w moją stronę, a na jego twarzy maluje się konsternacja.
– Dlatego, że muszę. Widzisz, naprawdę muszę. A ty musisz mi na to pozwolić, Rachel.
– Nie mogę – wyduszam z siebie.
– Możesz.
Chcę mu powiedzieć, że zgodziłabym się na wszystko, wszystko, o co by mnie poprosił, z wyjątkiem tego.
Krzyżuję nogi – oddychając powoli – a kiedy się w końcu odzywam, staram się wyglądać na spokojną.
– Nie mogę przyjąć tej propozycji. To praca marzeń z pensją marzeń, tyle że… Nie chcę pracować dla ciebie.
– A ja chcę, żebyś pracowała dla mnie. Bardzo chcę – mówi cicho.
Boże, co za mężczyzna. To trójkąt bermudzki mojego życia, w którym się zagubiłam i już nigdy nie zostanę odnaleziona. Czemu on mi to robi?
– Nie chcę tej pracy – powtarzam, śmiejąc się lekko z jego uporu. Po czym dodaję błagalnym szeptem: – Chcę ciebie, Malcolmie. Tylko ciebie. Tak jak wcześniej.
Z jego oczu znika spokój i zastępuje go coś szalonego i dzikiego, przez co mam wrażenie, jakby drżał cały gabinet.
– Podczas naszej ostatniej rozmowy telefonicznej powiedziałam ci, co do ciebie czuję… – zaczynam. Zmuszam się do tego, aby spojrzeć w te oczy, oczy, które patrzą na mnie teraz z gniewem. – Chciałam ci o wszystkim powiedzieć, ale nie udało mi się tego zrobić przed twoim powrotem. Widzisz, ja też mam cele. Chciałam… cóż, to znaczy chcę zapewnić mojej mamie nieco bezpieczeństwa finansowego, tak żeby mogła się skupić na malarstwie, a nie tkwić w pracy, której nie lubi. Ma podstawowe ubezpieczenie zdrowotne, ale ono nie pokrywa wszystkiego. Ja chyba… Saint, chciałam po prostu czuć się bezpiecznie, wiedząc, że mogę się nią zaopiekować. Chciałam uratować mój magazyn, bo dzięki niemu mam pracę. Chciałam swojej wielkiej historii, ale kiedy zaczęłam nad nią pracować, pragnęłam po prostu spędzać więcej czasu z tobą.
Serce wali mi tak głośno, że ledwie słyszę własny głos.
– Kiedy przyjęłam to zlecenie, do głowy mi nie przyszło, że jesteś taki, jaki jesteś, Malcolmie. – Kręcę zawstydzona głową. – Moim zadaniem było dowiedzieć się, dlaczego masz skłonność… do liczby cztery. I miał to być artykuł o czterech rzeczach na twój temat…
Do moich oczu napływają niewypłakane łzy.
– Jak poprzestać na czterech? Wiesz, nigdy nie spodziewałam się… nie spodziewałam się, że okażesz się właśnie taki…
Robi mi się gorąco i nie jestem w stanie wytrzymać jego spojrzenia. Denerwuję się tym, że nie potrafię nic z niego wyczytać, wbijam więc wzrok w jego szyję i piękny, perfekcyjnie zawiązany krawat.
– Nie chciałam już pisać tego artykułu. Powiedziałam mojej szefowej, że tego nie zrobię, tyle że Victoria… Opowiadałam ci o niej, pamiętasz? To ona… to ona we wszystkim radzi sobie lepiej ode mnie. Opublikowała swój artykuł, a ja rozpaczliwie próbowałam się z tobą skontaktować, żeby przedstawić ci swoją wersję. – Biorę drżący oddech. – Nie mogę znieść tego, co pewnie o mnie myślisz, ale musisz mi, błagam, uwierzyć, że ani jedna spędzona z tobą chwila nie była kłamstwem. Ani jedna.
Powoli