ne/>
Projekt okładki Anna kargol
Skład Anna kargol
Korekta Magdalena Kargol
Fotografie © by Bartek Kargol
Copyright © by Bartek Kargol, 2015
Bartek Kargol, [email protected]
ISBN 978-83-944464-0-6
Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa
na skrzyżowaniu dróg gdzie ja i mój druh na ustach śmiech dwie krople łez tam przestrzeń nas woła wolność na dwóch kołach wiatr nam przewodnikiem jeździec przodownikiem
PROLOG
Wieczór. Godzina 20.00. Siedzę – odchylony do tyłu, w kupionym od Młodego w bardzo korzystnej cenie fotelu skórzanym – przed komputerem. Nogi wyłożone mam na szafce obok biurka. Odkąd postawiłem tam pixarowską lampę jest na nie niewiele miejsca, ale już się przyzwyczaiłem. Słucham muzyki ze Spotify. A raczej ją odkrywam – Spotify to studnia bez dna.
Ze stanu lekkiego unoszenia się nad powierzchnią ziemi – i nie mam tu na myśli faktu, że mieszkam na piętrze – wyrywa mnie dźwięk dzwonka telefonu. Zadziwiające jest, że telefon w ogóle się odezwał. Siła sygnału w tym miejscu jest dużo poniżej oczekiwań.
Zerkam na facjatę urządzenia. Dzwoni Szycha. Znajomy, którego poznałem przez moją siostrę Ankę i jej ówczesną przyjaciółkę – Zetkę. Szycha mieszka w Warszawie, a poznałem go w Krakowie z okazji imprezy sylwestrowej organizowanej przez moją kuzynkę Gośkę. Pamiętna impreza, nie tylko ze względu na fakt, że w jej pokoju o wymiarach nie większych niż 3 m × 3 m, który wynajmowała w bloku na Nowej Hucie, musiało zmieścić się jakieś osiem osób, ale głównie ze względu na to, że właściciel mieszkania – pan Stasiu – we wczesny poranek, niedługo po tym, jak wróciliśmy z imprezy, postanowił w stanowczy sposób wyprosić nas wszystkich, argumentując swoją decyzję rzekomymi skargami sąsiadów o nadmierny nocny hałas. Bardzo jest to zastanawiające, gdyż do prawie 8.00 nad ranem nie było nas w mieszkaniu. Ale… Nie rozdrapujmy starych ran.
W ten czas właśnie poznałem Szychę. Jadąc tramwajem do JazzRocku – gdzie spędzaliśmy sylwestra – dowiedziałem się, że pochodzi z Szyszkowa.
– Jak to? Z tego Szyszkowa?
– Tak. Z tego Szyszkowa.
Ja mieszkam w Hucisku w gminie Harasiuki, więc do Szyszkowa mam około 20 kilometrów. Biorąc pod uwagę rozmiar szerokiej globalizacji życia współczesnego człowieka, można przyjąć, że jesteśmy sąsiadami.
No więc wracając do dzwoniącego telefonu:
– No cześć, Szycha.
– Cześć, Kargol. Kopę lat!
– No. Kopę. Co tam ciekawego?
– W porządku. Co robisz w wakacje?
– Nie mam żadnych konkretnych planów. A co się kroi?
– Wycieczka motocyklowa do Szwajcarii albo Rumunii.
Niewielka dawka entuzjazmu wkradła się w mój stan psychofizyczny. Można by powiedzieć, że zaskoczyła mnie ta propozycja jak sarna wyskakująca w nocy z rowu przed rozpędzony pojazd mechaniczny. Z tą różnicą, że ja mam bardzo wiele czasu na reakcję, więc bezpiecznie mogę się przed nią zatrzymać i pozwolić jej spokojnie przejść przez ulicę. Pytanie brzmi, czy chcę się zatrzymać.
Motocykl mam prawie rok. To Suzuki GS 500 z roku 1996. Kupiłem ją w Mielcu od człowieka, który sprowadził ją z Anglii z myślą o własnych podróżach. Co się okazało, jazda na Suzuki nie była tak przyjemna jak przewidywał. Z racji pewnie wieku i charakterystycznego brzuszka, po przejechaniu kilkuset kilometrów zaczął doskwierać mu uciążliwy ból pleców. Wiedział już wtedy, że Suzuki musi odstawić na bok. Planował oddać ją synowi, ale na nim Suzuki nie zrobiła najmniejszego wrażenia. Zresztą, w ogóle motocykle nie były jego obiektem marzeń. Nie pozostało nic innego jak odsprzedać motocykl. Więc wystawił go na aukcji internetowej.
Na aukcję tę trafiłem zupełnie przypadkowo – tuż przed wyjazdem, by zobaczyć inne Suzuki GS 500. Zwerbowałem do tego zadania wuja Leszka, który grzebie w motocyklach od najmłodszych lat i który jest w stanie po dźwięku silnika stwierdzić, czy coś mu dolega, czy nie. Jest jak dobry lekarz – podkreślam: dobry = specjalista z wyboru – dla którego prawidłowa diagnoza to bułka z masłem posmarowana świeżym miodem. Jest jak dr House i jego niewiarygodne analizy ciężkich przypadków medycznych.
To właśnie wuj Leszek skierował mnie na Suzuki GS 500 z Mielca. Z opisu aukcji można było wywnioskować, że ten motocykl to – biorąc pod uwagę jego wiek – ideał. Bardzo podejrzane. Dzwoniąc do właściciela, nie dowiedziałem się nic innego. Zachwalał motocykl i nie powiedział nic, co mogłoby budzić jakiekolwiek wątpliwości. I właśnie to budziło największe. Ale raz kozie śmierć, a mleko można wydusić od innej. Pojechaliśmy.
Autem staruszków wstąpiłem po wuja i po godzinie dotarliśmy do celu. Motocykl stacjonował w garażu. Właściciel wyprowadził go i odpalił za pierwszym podejściem. Ale to nie miało większego znaczenia, bo przecież mógł to zrobić kilka razy przed naszym przyjazdem. Wysłuchaliśmy regułki bardzo podobnej do tej usłyszanej w rozmowie telefonicznej. Obejrzeliśmy Suzuki tak pobieżnie – z zewnątrz. Wuj rzucił okiem, czy motocykl nie jest skrzywiony. Niby nie jest. Nie pozostało nic innego jak przejść do praktyki. Jako że ja byłem świeżo upieczonym motocyklistą, który kilka miesięcy wcześniej zdał egzamin na prawo jazdy i który w sumie jeździł tylko kilka godzin na motocyklu i to o dużo mniejszej mocy, padło na wuja – to on będzie testował maszynę.
Pojechał. Chwilę go nie było. Z daleka słychać było tylko donośny głos silnika, raz po raz przerywany hamowaniem. Byłem pewny, że to, co wuj robi, służy jakiemuś celowi. Nie jest niewiele znaczącą jałową jazdą, tylko profesjonalnym testem, oceniającym stan techniczny Suzuki.
Kiedy przyjechał, wszystko było już jasne.
– Nie ma się do czego przyczepić – powiedział.
Stwierdził nawet, że hamulce tej maszyny są zdecydowanie lepsze niż w jego Suzuki Bandit 650. Dla mnie przekaz był jasny.
Po nieudanych próbach negocjacji ceny przeszliśmy do meritum. Podpisania umowy sprzedaży. Właściciel zaprosił nas do domu. Jego żona krzątała się w kuchni, gdzie przystąpiliśmy do formalności. Bardzo przyjemni ludzie. Mili i chyba szczerzy. Na takich wyglądali.
Po zapłaceniu za Suzuki właściciel oddał mi 20,00 zł i polecił przydeptać stopą. Przydeptałem i włożyłem banknot do portfela. Zwyczaj ten podobno przynosi szczęście w użytkowaniu motocykla – bądź innego pojazdu. W moim rejonie nieznany.
Jadąc do Mielca, wuj zaopatrzył się w swój kask i kurtkę, więc to on wracał Suzuki do domu. Ja z przodu autem, on za mną Suzuki. Jakieś pięć kilometrów przed domem zatrzymaliśmy się. Od tego momentu to ja miałem prowadzić maszynę. Było już ciemno i zimno. Do tego dochodziły obawy, czy sobie poradzę, bo wtedy przerażała mnie wielkość i ciężar Suzuki. Jadąc 80km/h, pomyślałem sobie, że to gruba przesada. Czułem, że ta prędkość jest nienaturalnie wielka. Ale dotarłem.
Pijąc już w domu herbatę, wuj zdradził, że maksymalną prędkość, jaką osiągnął jadąc na Suzuki, to 170 km/h. Całkiem przyzwoicie.
Od tamtego czasu moje Suzuki GS 500 stało się moją Zuźką.
Przez kolejny rok przejechałem niewiele ponad trzy tysiące kilometrów. Po etapie nauki szybkiej jazdy przyszedł czas na szlifowanie techniki. Nie trudno się domyślić, że kolejność powinna być odwrócona.
Wiele