jeszcze jedno zadanie do wykonania przed wyjazdem. Wyrobić zieloną kartę i wykupić ubezpieczenie. Zielona karta jest niezbędna do poruszania się poza terytorium kraju. W razie wypadku spowodowanego z mojej winy umożliwia to mojemu ubezpieczycielowi wypłacenie pieniędzy ofierze wypadku. Ubezpieczenie z kolei zapewnia mi szereg podstawowych usług w razie jakiegoś nieszczęścia. Pomoc medyczną, tłumacza, hospitalizację, powrót do domu w razie wypadku. Pokrywa też koszta repatriacji, poszukiwań i ratownictwa, leczenia po powrocie do kraju, ubezpiecza mnie też w razie kradzieży bagażu lub środka transportu, czyli Zuźki. Koszt takiego ubezpieczenia to 59,00 zł na okres 11 dni. W sumie niewiele, a w razie draki może być bardzo pomocne. Szycha podzielał moją opinię na temat ubezpieczenia i poprosił mnie, żebym i jemu wykupił podobne.
W czwartek późnym wieczorem – w granicach 22.00 – dotarł do mnie Szycha. Jazda z Warszawy nie była nazbyt przyjemna. Deszcz i ciemność to bardzo kiepskie połączenie do pokonywania trasy w ogóle, nie wspominając o jeździe na motocyklu. Ale dał radę. Bezproblemowo.
Zaparkowaliśmy motocykl Szychy w garażu. Na przywitanie gościa była kolacja plus browar. Taki współczesny substytut chleba i soli.
Po sowitym jedzeniu postanowiliśmy wydrukować sobie mapy tras, którymi mieliśmy się poruszać. Główne miasta i połączenia między nimi, żeby podążać w odpowiednim kierunku. Nie mieliśmy nawigacji, więc to była jedyna pomoc, na jaką było nas stać.
Położyliśmy się spać równomiernie – co nie znaczy, że w jednym łóżku – z wyczuwalną domieszką ekscytacji wywołanej daleką i nieprzewidywalną podróżą przez kraje, które stereotypowo mogą budzić respekt. Aurę wypełniała obawa przed humorami matki natury, która dnie przed wyjazdem obarczała nasz rejon łzami smutku i żalu objawiającymi się intensywnymi opadami deszczu – których zresztą doświadczył Szycha. Ale z drugiej zaś strony właśnie ta nieprzewidywalność i spontaniczne podejście do wyprawy na południe Europy były bardzo pociągające. Nie planowaliśmy zbyt wiele – prócz głównych punktów i celu wycieczki – w myśl zasady: „Im więcej zaplanujesz, tym więcej może się spieprzyć”. Co się wydarzy? Czy damy radę? Czy motocykle nie odmówią posłuszeństwa? Jaka będzie pogoda? Gdzie będziemy nocować? Pytań wiele. A im więcej pytań, tym więcej nieprawdopodobnych odpowiedzi. Nie szukaliśmy ich. Czekaliśmy, aż same nas znajdą. W trakcie wyprawy. W najmniej przewidzianych miejscach. Na motocyklu.
DZIEŃ PIERWSZY
Pierwsze robale na kasku
Obudziliśmy się parę minut po 8.00 o poranku. Pierwsza dobra wiadomość – nie pada. Nie było słonecznie, a aura zachmurzonego nieba generowała spore ryzyko opadów, ale nie padało. Dobrze rokuje na przyszłość. Myślę sobie, że to omen.
No to co? Śniadanie. To podstawa dobrego i zdrowego dnia. Rozpędza siły i energię człowieka. Jak się później okazało, to był bardzo ważny posiłek tego dnia.
Ugotowałem parówki, dołożyłem do tego pozostałości z wczorajszej kolacji, wzmacniając całość cennymi wartościami gorącej kawy. Kawę dokończyliśmy na schodach przed domem. Dosłodziłem ją fajką – LM Slim Light Menthol. Wspaniała kombinacja.
Pogadaliśmy ze staruszkiem chwilę, zapytaliśmy o mapę Europy – tradycyjną, na papierze. Nie miał. Pomyślałem, że wezmę swoją. Nic nie szkodziło, że jest w aucie, które aktualnie stacjonuje u mechanika, bo akurat będziemy obok warsztatu przejeżdżać.
Zuźka z bagażem
Szybki prysznic, ostatnie dopakowania, ubranie stroju motocyklowego. Na ramię wrzucam plecak i torbę, którą dostałem parę lat wcześniej na szkoleniu w Wiśle. Naprawdę wiele razy jej używałem i zawsze się sprawdza. Kierujemy się w stronę motocykli.
Przyszedł czas na pakowanie bagaży na nasze maszyny. O ile u Szychy to była raczej formalność – miał dwa plecaki: jeden mocowany do baku motocykla, drugi na jego plecach – u mnie sprawa była bardziej skomplikowana. Plecak mógłbym wziąć na siebie, ale torba naramienna już by się tam nie zmieściła. Dlatego musiałem ją przymocować jakimś sposobem do Zuźki.
Kilka miesięcy wcześniej znajoma motocyklistka – Zetka – z którą odwiedziliśmy Mazury, podarowała mi elastyczną siatkę bagażową z przymocowanymi do niej hakami. Jestem jej bardzo wdzięczny, nie tyle za to, że mi ją podarowała – choć to też jest czyn chwalebny i godny śpiewania – a bardziej za uświadomienie, że plecak niekoniecznie trzeba mocować na swoich plecach. Od tamtej pory jazda na Zuźce stała się jeszcze bardziej komfortowa. Ta siatka właśnie miała być odpowiedzialna za umocowanie mojej torby na motocyklu. Na miejscu pasażera. Pomyślałem sobie wtedy, że skoro torbę mogę tam umocować, to może plecak też tam umiejscowię. Próba nie strzelba.
Położyłem torbę na siedzeniu, a na nią plecak. Do przymocowania tej wieży potrzebny był ktoś jeszcze. A kto jak nie towarzysz podróży? Szycha przytrzymał bagaże, a ja mocowałem siatkę. Bardzo niezręczne robiło wrażenie przymocowanie moich bagaży, a fakt, że widzowie całej sytuacji nie podzielali mojego entuzjazmu, wcale nie pomagał. Ale brnąłem dalej i po kilku minutach torba i plecak przytwierdzone zostały do tylnej części Zuźki.
Mój bagaż niebezpiecznie poddał się sile grawitacji
Odpaliłem motocykl. Niech się rozgrzeje. Obudzi z letargu i wskoczy na odpowiednie obroty. W tym czasie razem z Szychą ubieraliśmy stroje. Kurtka, kominiarka, rękawice, kask. Po krótkiej odprawie wystartowaliśmy.
Nie szczędziłem prędkości. Szybko wskoczyłem na najwyższy bieg. W lusterku widziałem drżącą sylwetkę Szychy i wyraźne światło bijące od jego Hondy. To takie przedbiegi. Do przejechania mieliśmy kilka kilometrów. Tam postój u mechanika. Jak na razie wszystko grało. Bagaże na swoich miejscach, my też cali.
U mechanika spotkaliśmy Artura i Mateusza – też motocyklistę. W krótkiej rozmowie zdradziliśmy, gdzie jedziemy. Mateusz ostrzegł nas przed nadmierną prędkością przy przejeżdżaniu przez Słowację, twierdząc, że policja tamtejsza nie jest nazbyt pobłażliwa. Będzie okazja, by sprawdzić to na własnej skórze.
Oczywiście okazało się, że w moim aucie jest mapa, ale tylko Polski, więc zupełnie nam niepotrzebna. Zostawiłem ją z myślą, że odpowiednią kupimy gdzieś po drodze.
Dobrze, że nie jedziemy rowerami
Od mechanika pojechaliśmy do Szyszkowa. Wioski, z której pochodzi Szycha i w której miał do załatwienia pilną sprawę. Tam mieliśmy postój kilkunastominutowy. Niezły start – przejechaliśmy dwadzieścia kilometrów, a zrobiliśmy już dwa dłuższe postoje. Ale podobno nie chwali się dnia przed zachodem słońca.
Z Szyszkowa lecieliśmy przez Leżajsk do Rzeszowa. Tutaj trochę zbłądziliśmy, głównie przez oznaczenia tras, ale szybko powróciliśmy na właściwe tory. Stąd już prosto na Barwinek.
Przed przekroczeniem granicy jeszcze tankowanie i kawa – oczywiście z papierosem. Chwila odpoczynku z mapą, którą kupiliśmy na stacji, i jazda.
Słowacja… Słysząc wcześniej wiele historii, w tym tę Mateusza o przekraczaniu prędkości na Słowacji, nie jechaliśmy zbyt szybko. Przy drodze mijaliśmy mnóstwo Słowaków, którzy sprzedawali leśne owoce. Niezbyt estetycznie wyglądała ta część Słowacji. Szare, zaniedbane domy i sztampowe stare szyldy reklamowe.
Przed Svidnikiem Szycha zjechał na pobocze. Ja za nim. Powiedział, że chce się upewnić, czy jedziemy w odpowiednim kierunku. Wtedy to okazało się, że wszystkie mapy, które drukowaliśmy dzień