Zgodnie z zasadą zachowania pędu, zostało mi do przejechania nie więcej niż kilkadziesiąt metrów na biegu jałowym. Musiałem dostać się na prawy boczny pas awaryjny. Autostrada była mało uczęszczana przez kierowców, więc nie miałem z tym problemu. Zatrzymałem się, w głowie układając różne scenariusze. Były to głównie dramatyczne scenariusze, choć nie byłem tą sytuacją zezłoszczony ani sfrustrowany. Awaria Zuźki czy Hondy musiała być w pewnym sensie wkalkulowana w wyjazd i choć nikt z nas nie zakładał takich wydarzeń, to trzeba było być świadomym możliwości ich wystąpienia. Niewątpliwie awaria skomplikowałaby dalszą wycieczkę, a awaria na autostradzie zdecydowanie spotęgowałaby wrażenie wielokrotnie.
Szycha zatrzymał się kilkaset metrów przede mną, gdy zauważył, że zniknąłem z jego lusterka. Miał dylemat, bo nie wiedział, co się dzieje i nie za bardzo wiedział, jak się tego dowiedzieć. Nie mógł zawrócić na autostradzie i jechać pod prąd, choć technicznie nie było to bardzo skomplikowane z racji znikomego ruchu. Cofać się własnymi mięśniami z motocyklem to też nie najlepszy pomysł. Więc dłuższą chwilę byliśmy zawieszeni na dwóch końcach tej samej nieświadomości – co się do cholery stało?
Próbowałem kilka razy przywrócić Zuźkę do życia, lecz bezskutecznie. Okej, może po prostu chwilę zaczekać? Może Zuźka się zmęczyła? Może potrzebuje chwili odpoczynku? Może z wrażenia się przegrzała? Spróbowałem odpalić ją jeszcze raz… i rozległ się entuzjastyczny dźwięk Zuźki mówiący mi ni mniej, ni więcej: „Lecimy dalej, Bert”. Dla pewności przygazowałem kilka razy. Wszystko wyglądało bardzo normalnie. Szybko włączyłem się do ruchu i równie szybko zbliżyłem do Szychy, który cierpliwie czekał na pasie awaryjnym. Gdy do niego dojeżdżałem, machnął energicznie ręką, bym się nie zatrzymywał tylko gonił dalej. W lusterku widziałem jak wjeżdża na pas jezdny i po kilku kilometrach był już obok mnie, z lewej strony. Spojrzałem na niego, on podniósł dłoń z pytającym kciukiem skierowanym ku górze. Odpowiedziałem podobnym gestem, z tym, że w trybie oznajmiającym. Dopiero kilka dni później zorientowałem się, że ta chwilowa niedyspozycja Zuźki to nawrót choroby z przeszłości, którą zresztą sam próbowałem wyleczyć – jak się okazało bezskutecznie. Mowa tu o podciśnieniowym kraniku paliwa i jego membranie.
W drodze pomiędzy Sebes a Sibiu Matka Natura szykowała nam niespodziankę. Spoglądając w górę wiadomym było, że nie jest w najlepszym humorze. Jasność została przysłonięta przez złość, która przerodziła się w łzy gniewu. Postanowiliśmy nie doświadczać skutków tych emocji. Zjechaliśmy więc na pobliską stację paliw. Mała, skromna stacja z dwoma dystrybutorami, z zadaszeniem i małym pomieszczeniem – bodajże sklepem. Zaparkowaliśmy przy krawężniku tuż przed wejściem. Oprócz sprzedawcy byliśmy tylko my. Trochę zmokliśmy, choć deszcz ten to dopiero preludium do poważniejszego wydarzenia. Kiedy ściągaliśmy kaski i rękawice, podszedł do nas sprzedawca. Człowiek niezbyt wysoki, około 50 lat, w ciemnoczerwonym kombinezonie, z bujną szatynową czupryną i wąsem pod nosem. Stanął za moim motocyklem i zadał mi pytanie:
– Co to za motocykl?
– Suzuki GS 500.
Grzecznie odpowiedziałem i choć moja odpowiedź była jasna i szczera, to wprawiła tego pana w nie lada konsternację. Jego twarz skrzywiła się w dziwny grymas, jakby dosłownie przed sekundą wypił szklankę świeżo wyciśniętego soku z najbardziej kwaśnej cytryny. Przemielił ustami i ze wzrokiem skupionym obok mnie, gdzieś w dal, gdzieś w otchłań, analizował całe zajście. Nie wyrażał złości czy gniewu – wyrażał zrezygnowanie i niechęć z przymusu przebywania w tym miejscu o tym czasie. Gdyby włożyć mu do ust cienkie cygaro, założyć kapelusz na głowę i zielonkawe ponczo na tors, mógłby śmiało zostać Człowiekiem Bez Imienia. Gdy ponownie spojrzałem na jego twarz i skojarzyłem fakty przed chwilą zaszłe, doszedłem do wniosku, że pytanie „co to za motocykl?” nie tyczy się marki mojej maszyny. Bynajmniej. Wtedy zrozumiałem, że intencją tego pana było zadanie pytania: „co ten motocykl robi na mojej stacji?”.
Tak. Ten pan był jak szeryf Bronco broniący swojego rancza i miasteczka. Każdy przyjezdny musiał być skontrolowany. Niedopuszczalnym było, żeby na ranczo szeryfa wstąpić na chwilę odpocząć. Można było się zatrzymać tylko i wyłącznie w interesach, a że my nie zamierzaliśmy robić interesów z szeryfem Brocno, a tylko i wyłącznie przeczekać mokre zrządzenie losu, wzbudziło to w nim niezadowolenie i zmusiło do reakcji.
Nie zadzieraj z szeryfem Bronco
Mimo to – wiedząc, że z szeryfem Bronco nie ma żartów – zastosowałem inną strategię. Nie bacząc na to, co może się stać – bo żaden z nas nie wiedział na ile nieprzewidywalny jest szeryf Bronco – poszedłem na całość:
– Czy możemy zostać tu parę minut? Aż przestanie padać?
Kolejny raz gesty wyrażały więcej niż tysiące pięknych słów. Jego odpowiedzią na moje pytanie było bardzo leniwe, ale bardzo przemyślane mrugnięcie oczami. Mimo że to zupełnie nie w jego stylu, z jakiegoś powodu nagiął swoje zasady i pozwolił nam zostać na jego ranczo, żeby zwyczajnie odpocząć. Z nieopisanym spokojem odszedł. My z kolei przygotowywaliśmy się do postoju.
Co jakiś czas podjeżdżało auto pod dystrybutor. Szeryf Bronco wychodził wtedy ze swojego pomieszczenia i krzyczał coś do klienta. Klient równie krzycząco odpowiadał, wtedy szeryf Bronco podchodził i uruchamiał dystrybutor z paliwem.
Na pomysł zatrzymania się na tej stacji wpadli też inni Polacy jadący autem. Nim zdążyli z niego wysiąść a szeryf Bronco już stał przed nimi z rozłożonymi ramionami i miną mówiącą: „czy to miejsce wygląda jak parking?”. Zrozumieli. Odjechali i zatrzymali się tuż za stacją. Zamieniliśmy z nimi parę słów. Wracali już do Polski. Na informację, że jedziemy przez trasę Transforagarską zareagowali entuzjastycznie, dodając, że mijali na tej trasie rzeszę motocyklistów. Wpadliśmy z Szychą na pomysł, by z rodakami wymienić pieniądze skoro wracają do Polski, ale nie mieli zbyt wiele rumuńskiej gotówki.
Po kilkunastu minutach intensywnego deszczu ruszyliśmy dalej. Oczywiście nie zapominając o szeryfie. Podszedłem do jego pomieszczenia i powiedziałem:
– Dziękujemy bardzo.
Szeryf Bronco jak zwykle odpowiedział gestem. Skinął głową resztkami przyzwoitości.
W Sibiu tankowaliśmy. Stacja zupełnie inna niż u szeryfa Bronco. Duża, z dobrze zaopatrzonym sklepem, z kilkuosobową obsługą. Gdy jeden ze sprzedawców usłyszał nasz łamany angielski, poderwał się i z nieoczekiwaną uprzejmością co chwilę pytał, czy w czymś może pomóc. Duży kontrast w porównaniu z tym, czego doświadczyliśmy na stacji wcześniej.
Długo jechaliśmy, więc postanowiliśmy coś przegryźć. Kupiliśmy kanapki, napoje i kawy. Wyszliśmy na zewnątrz, gdzie rozstawione były stoliki i parasole. Nim dobrze się rozgościliśmy podbiegła do nas całkiem spora wataha psów. Z daleka wyczuły, że szykuje się potencjalna uczta. Nie wyglądały groźnie oprócz jednego osobnika. Chyba lider grupy, bo był najbardziej ruchliwy i pierwszy prowokował do obszczekiwania wyjeżdżających aut. Nie czułem lęku przed nimi, ale też nie miałem ochoty dzielić się z nimi jedzeniem. Nie dlatego, że było mi go szkoda, tylko z czystej przezorności. Jeśli dałbym jednemu kęsa, przyleciałaby cała gromada z tej stacji, a może i z pobliskich miejsc, i trudno byłoby się od nich opędzić. Mimo że jeden z nich siedział obok nas dłuższą chwilę, z błagalnymi oczami kota ze Shreka, nie złamaliśmy się i ostentacyjnie ignorowaliśmy jego obecność.
Bardzo zaniedbane były te psy. Niektóre z nich ranne. Pewnie po ulicznych walkach. Zadziwiające, że Rumunom to nie przeszkadza i niewiele z tym faktem robią. Ich sprawa.
Kiedy dojechaliśmy do ronda, na którym mieliśmy skręcić w drogę E68, czekał na nas korek. Szereg aut z niezauważalnym końcem bądź