W końcu głośniej mówię:
– No motore winiete? – nie mam pojęcia w jakim języku.
– No motore winiete! – odpowiedziała pani zza krat z nieukrywaną ulgą.
Czyli jasna odpowiedź: jedziemy dalej bez wydawania kasy. Tylko dlaczego celnicy powiedzieli, że jest obowiązek kupowania winiet w Rumunii? Czy nie zauważyli, że jedziemy motocyklami? A może faktycznie mieliśmy kupić winiety i opatrznie rozumiejąc panią zza krat tego nie zrobiliśmy? To już nie miało żadnego znaczenia. Ruszyliśmy dalej z przeświadczeniem, że robimy to zgodnie z panującym tutaj prawem.
Z tej miejscowości pojechaliśmy w stronę Sacueni przez Tileagd i stamtąd trasą E60 – rumuńską 1 – do Cluj-Napoca.
Co dwa lustra, to dwa oblicza
Tego popołudnia zupełnie inaczej mi się jechało. Właśnie na tej drodze, w Rumunii – bardzo przyzwoitej, jeśli chodzi o jej stan nawierzchni – poczułem, że nasze relacje z Zuźką wskoczyły na wyższy poziom. Przemykaliśmy przez soczyste zakręty nader płynnie. Miałem wrażenie, że Zuźka czyta w moich myślach. Każdy mój ruch, każdy gest był idealnie dopasowany do jej ruchów i paradoksalnie odwrotnie – jej ruchy były dopasowane do moich. Stanowiliśmy jedność. Stanowiliśmy całość. Zuźka w zakrętach pochylała się jak nietuzinkowa kobieta w zmysłowym tańcu. Tańczyliśmy tango w rytmie dźwięku silnika. Cisza, spokój, przestrzeń potęgowały emocje. Nie był to długi odcinek drogi, ale bardzo przyjemny i budujący.
Odcinek z Sacueni do Tilegdad to już zupełnie inny świat, który przywitał nas wrakiem auta porzuconego w pobliskim rowie.
Przejeżdżając przez rumuńskie wioski poczułem, że o to właśnie chodziło w tej wycieczce. O indywidualne odkrycie – mimo że w gruncie rzeczy tego samego, to jednak szalenie różnego w detalach – świata. O przebycie terenów bardziej surowych – mniej uczęszczanych przez innych turystów. Wejść w nieznane środowisko i je obserwować. Nie ingerować, a biernie się mu przyglądać.
Na drogach mijaliśmy dziesiątki furmanek ciągniętych przez konie, leniwie sunących po ulicach, wiozących niekiedy całe rodziny. Domy na pierwszy rzut oka bardzo zaniedbane, ale dom to nie tylko budynek – to zdecydowanie coś więcej. Ludzie ubrani w dresy wywołują zapewne pewien niepokój w przybyszach, lecz wydaje mi się, że w gruncie rzeczy są niegroźni.
Bardzo często w przydrożnych rowach czy na polach mijaliśmy gromady dzieci, których wspólne zabawy niczym wprawiały w zadumę. Wystarczała im przestrzeń, parę kijków do rzucania i zaskakująco dobre humory. Przejeżdżając obok nich, wzbudzaliśmy wielkie emocje. Dzieciaki wytrącały się z niewinnej radochy i wszystkie kierowały wzrok na jeźdźców. Nie wiem, czy imponowały im nasze maszyny, czy to, że widzą coś niezwykłego w ogóle, lecz wszystkie skupiały na nas całą uwagę. Wykrzykując coś w naszą stronę, machały rękami, a niektóre wykonywały gest odkręcania manetki. Czyli wiedzą, do czego służy. Ja z Zuźką dumnie mijaliśmy naszych widzów, dodając agresywnie gazu i podnosząc w górę lewą dłoń, zwiększając gwałtownie poziom ekscytacji dzieciaków. To jedyny moment interakcji z lokalną ludnością w tych terenach. Tak działo się tylko na wioskach usytuowanych na pobocznych drogach. Przy głównych trasach było „normalniej”.
Niestety oprócz rozradowanych dzieciaków mijaliśmy całe mnóstwo rozkojarzonych psów. Małe, duże, agresywne, spokojne, kolorowe. Biegały wszędzie, niespecjalnie bacząc na to, co dzieje się na drodze. Niejednokrotnie psy szczekały na nas i goniły nasze maszyny, jakbyśmy byli intruzami na ich terenie. O ile podczas jazdy autem nie stwarzają większego niebezpieczeństwa, o tyle podczas jazdy motocyklem już nie jest to tak oczywiste. Na szczęście obyło się bez dramatycznych sytuacji. Wydaje się, że psy i człowiek w tym miejscu żyją jak równy z równym. Ich drogi przecinały się w wielu miejscach, a i liczebność była podobna. Psy czuły się pewnie wśród ludzi, a ludzie ich nie zaczepiali.
Minusem wyboru dróg pobocznych były… same drogi. Tu już nawierzchnia nie była tak gładka i równa. Zdarzały się dziury i obsunięcia, szczególnie niebezpieczne na zakrętach. Dojeżdżając do jednego z gorszych odcinków na jakie mieliśmy okazję wjechać, Szycha z niedowierzaniem zapytał:
– Ej stary, widzisz to co ja?
Droga, usytuowana gdzieś między wioskami i należącymi do nich polami, mogła być nazwana drogą tylko z definicji. Mimo że faktycznie łączyła dwa punkty, można by się zastanowić, czy bardziej ich nie dzieliła. Dziury po kilkadziesiąt centymetrów w dół i kilka metrów wszerz. Piach, kamienie i brak choćby odrobiny stabilnego podłoża. Zwykła polna droga jest o wiele wygodniejsza i bezpieczniejsza.
Ciekawe jak wysokie mają napięcie tu w Rumunii
– No widzę, ale to tylko 2 km ma tak być – odpowiedziałem, przypominając sobie znak ostrzegawczy widziany kilkadziesiąt metrów wcześniej.
I faktycznie, po około 2 km jazdy pojawił się asfalt, a już sam fakt jego istnienia był niebywałym komfortem.
Mimo kiepskich dróg w tym rejonie widoki były piękne. Delikatne góry z pokrywą zielonej roślinności, znikoma ingerencja cywilizacji, las, w oddali w dolinie rozpościera się niebieska płachta jeziora Lacul Tileagd.
Dojechaliśmy do krajowej „1”, na której natężenie ruchu było nieporównywalnie wyższe, co po jeździe drogami lokalnymi stanowiło wysoki kontrast. Już samo włączenie się do ruchu w lewą stronę było odrobinę problematyczne, a to był przecież dla nas dopiero początek tej trasy. A trasa ta była dokładnie taka aż do samego Cluj-Napoca.
Na naszym pasie komplet pojazdów ułożonych jeden za drugim. Na przeciwnym dokładnie to samo, co nie przeszkadzało niecierpliwym kierowcom wyrywać się co chwilę, by znaleźć się kilka aut wcześniej, niejednokrotnie chowając się w ostatniej chwili przed tym jadącym z naprzeciwka. Na tej drodze niewielu przejmowało się przepisami i konwenansami – wyprzedzanie na trzeciego, przed zakrętem, na zakręcie, przed wzniesieniem to normalka. Do plusów można by zaliczyć fakt, że Rumuni jeżdżą dużo szybciej niż litera prawa na to pozwala, co skracało czasowo nasz pobyt na tej drodze.
Pamiętam sytuację, gdy jeden z kierowców ciągnących się naszym pasem nie wytrzymał i zaczął manewr wyprzedzania. Minąwszy kilka aut na horyzoncie pojawił się wóz policyjny. Kierowca ów nie mając wielkiego wyboru, ciągnął dalej manewr, zmuszając policję do przyhamowania. Wtedy to kierowca powrócił na nasz pas, a policja spokojnie pojechała dalej, w ogóle nie reagując na zajście, które notabene miało miejsce między dwoma wzniesieniami.
Trochę szalona jazda odbywała się na tej drodze, co na początku wprawiało w nie lada zakłopotanie, które jednak po kilkunastu minutach pobytu na jezdni stawało się konieczną rutyną. Niemniej widziałem tutaj całkiem sporą liczbę bardzo niebezpiecznych manewrów, które jednak ostatecznie okazały się na tyle bezpieczne, że nic nikomu się nie stało, więc albo mowa tu o nieprzeciętnych umiejętnościach, albo o nieprzeciętnym szczęściu.
Przed Cluj-Napoca skręciliśmy na autostradę. Tu pierwszy raz Zuźka dostała solidny wycisk fizyczny. Do tej pory nasze prędkości ocierały się o granicę 120 km/h, więc były bardzo niewinne. Oczywistym było, że skoro wdepnęliśmy na kawałek szybkiej, bezkolizyjnej trasy, chcieliśmy rozruszać troszkę nasze maszyny. Przekręciłem więc energicznie manetkę głęboko w dół. Zuźka głośniej zakrzyczała, bynajmniej nie z powodu niezadowolenia – to był raczej okrzyk bojowy. Zwinnie wyprzedziliśmy Szychę i jego Hondę, a im szybciej jechaliśmy, tym niżej musiałem położyć się na Zuźce, gdyż wiatr – niczym tutaj nieskrępowany, bo przecież Zuźka nie ma ani szybki, ani owiewek – parł na mnie bardzo silnie i niebezpiecznie było się mu przeciwstawiać. Wskazówka prędkościomierza