Bartłomiej Kargol

Na dwóch kołach do kwadratu


Скачать книгу

możliwością uczestniczenia w dalekiej wyprawie motocyklowej, zobaczeniem niezwykłych i przepięknych miejsc na przestrzeni kilku państw, przeżycia przygody – bo właśnie taką kategorię przypisuję temu przedsięwzięciu – zmierzenia się z nieprzewidzianymi sytuacjami na trasie, zmierzenia się z samym sobą, z drugiej w szeregu ustawiły się różnego rodzaju obawy: czy to nie jest zbyt daleka i czasochłonna wyprawa w tym momencie, zakładając mój niezbyt wygórowany staż na dwóch kółkach? Jak się spakować na Zuźkę (nie jest to motocykl turystyczny, więc sprawa nie jest tak oczywista)? Czy Zuźka da radę? Leciwa już, ale dzielnie pokonująca kolejne kilometry Zuźka jak na razie tylko raz mnie zawiodła. Co zrobimy jak będzie kilka dni padało, jak przytrafi się nam awaria? Ile wycieczka będzie mnie kosztowała? I wreszcie: czy ja sam podołam temu wyzwaniu – zarówno fizycznie, jak i psychicznie? Konsternacja i przyziemna kalkulacja. Typowy pat.

      Ale miałem czas na decyzję. I to nie mało. Bo prawie cały miesiąc.

      Za Rumunią przemawiała głównie Droga Transforagaraska – słynna trasa motocyklowa, która przecina z północy na południe Góry Fogaraskie. Za Szwajcarią przemawiał głównie Szycha, który przecinał tamtejsze drogi jakiś czas wcześniej.

      Więc decyzja: Szwajcaria czy Rumunia. Postanowiłem ugryźć ten problem matematycznie. Do Genewy mieliśmy wyjechać z Sandomierza. Do celu jest 1815km i 2020 km z powrotem – wracalibyśmy inną trasą. Łącznie daje nam 3835 km. Pokręciłem głową, patrząc na wynik. Jak na pierwszy raz to chyba jednak zbyt wiele.

      Wstępne wyliczenia matematyczne tras

      Druga opcja, czyli Rumunia, liczyła 1421 km w jedną stronę, więc łącznie do pokonania daje nam wynik 2842 km. Już lepiej. Tysiąc kilometrów mniej. Byłem bardziej skłonny przyjąć drugą opcję.

      Żeby nie było zbyt łatwo, doszedł jeszcze jeden czynnik. A raczej dwa. Jednym z nich jest moja siostra Anka, a drugim kuzynka Gośka i ich wspólny wyjazd na wakacje do Chorwacji. O dziwo termin ich pobytu zgrywa się z naszym wyjazdem. W tym momencie powstał projekt – znowu stworzony przez Szychę – żeby wybrać się tam motocyklami. Przez Rumunię – przez trasę Transforagaraską – do Chorwacji, gdzie na plaży nad morzem będą się opalały wyżej wspomniane dziewczyny. Mętlik i zamieszanie. Znowu więc zacząłem kalkulować. Do Chorwacji jest 2079 km, a z powrotem 1380 km. Suma: 3459 km, co wygląda bardzo podobnie jak w przypadku wyjazdu do Szwajcarii.

      No i co? A no to, że od tego momentu zaczęły się moje głębokie przemyślenia na temat tej wyprawy.

      Choć nie ustaliliśmy konkretnego terminu, to umówiliśmy się, że do końca miesiąca zdecyduję, czy w ogóle chcę jechać i jeśli tak, to gdzie. Od tego dokładnie dnia postanowiłem o tym zupełnie nie myśleć. Nie miałem ani grama ochoty, żeby to analizować. Pomyślałem sobie, że odłożę to na później. Że dotknie mnie jakaś niedostrzegalna dłoń ducha jasności i tchnie w mój umysł mądrość i stanowczość jakże potrzebną do podjęcia tej decyzji.

      Nie dotknęła. Więc czekałem. A im bardziej uciekałem od tej decyzji, tym bardziej ona mnie doganiała.

      I w końcu dogoniła. Mimo wszelkich uników, niczym gazela, która resztkami sił z beznadziejną nadzieją w oczach desperacko próbuje przedłużyć swój żywot, nie udało mi się zmienić toru mego przeznaczenia. Konfrontacja była nieunikniona. Drapieżca wbił pazur w ciało ofiary i szykował się do sowitej uczty.

      Miesiąc minął. Zaczął się kolejny, a ja nadal nie miałem ochoty zajmować się wyjazdem. Sytuacja się zmieniła, kiedy moja siostra Magda poprosiła mnie o pomoc w przeprowadzce. Mieszkała w Lublinie i postanowiła przenieść się do Warszawy. Ja miałem zająć się transportem i logistyką. Wyruszyłem w sobotę, a powrót planowałem następnego dnia. Nocleg zorganizowany był u Anki. Po rozmowie z nią jasne już było, że spotkamy się razem z Szychą, co z kolei było gwarantem dywagacji na temat wyprawy motocyklowej.

      Spotkaliśmy się – ja, Anka, Magda i Szycha – w restauracji. Zamówiliśmy jedzenie i oczywiście piwo. Dyskusja „chorwacyjna” wisiała w powietrzu. Po dłuższej chwili zaczynam:

      – No i co robimy z tą Chorwacją?

      – No jak to co? Jedziemy.

      – No ja do końca nie jestem jeszcze przekonany.

      – To znaczy?

      – No nie wiem, czy dam radę na taki daleki dystans. No i może być też problem z Zuźką. To jest starszy motocykl i może gdzieś po drodze nawalić.

      – W każdej chwili może nawalić, ale nie ma co wychodzić z takiego założenia.

      – No niby tak. No i mam obawy o to, jakim kierowcą jestem, bo w sumie to niewiele jeździłem. Podejrzewam też, że mogę spowalniać tempo wycieczki.

      – Spoko, ja też nie będę jechał szybko, a poza tym to nie są jakieś specjalnie trudne drogi.

      Do rozmowy wtrąciła się też Anka:

      – Ej, jedź, Bert. Będzie fajnie.

      – No dobra. No to jedziemy.

      Zgodziłem się. Może trochę pod wpływem subtelnej nieświadomej presji otoczenia w afekcie spontanicznej chwili, ale się zgodziłem.

      Zaczęliśmy od razu planować termin wyjazdu. Ustaliliśmy, w jakim czasie dziewczyny będą przebywać w Chorwacji. Założyliśmy z Szychą, że naszą dziesięciodniową wyprawę podzielimy na trzy etapy. Dojazd do Chorwacji, pobyt na miejscu i powrót. Obliczenia wskazywały na cztery dni dojazdu, dwa dni pobytu i cztery dni powrotu. To daje osiem dni na motocyklu i dwa dni odpoczynku.

      Na tydzień przed wyjazdem spotkałem mechanika motocyklowego Wojtka Króla. Zaczęliśmy rozmawiać o dalekich wycieczkach. Okazało się, że przejeżdżał przez trasę Transforagaraską jakiś czas temu. Trochę mnie zlękła jego opowieść, bo określił ją jako niezbyt łatwą. Dużo stromych podjazdów i ostrych zakrętów. Ostrzegł mnie też przed jazdą przez Rumunię. Głównie chodziło mu o bardzo kiepski stan dróg, ale też o nieprzewidywalnych kierowców. Przytoczył historię, która przydarzyła się jego kompanowi przejeżdżającemu właśnie przez Rumunię, który niefortunnie uderzył w furmankę ciągniętą przez konia, której to kierowca nie bacząc na ruch na drodze, wyjechał na nią tarasując drogę motocykliście. Oprócz obitego biodra i motocykla nic poważnego się nie stało.

      Poprosiłem Wojtka, żeby zerknął na moją Zuźkę. Żeby okiem fachowca stwierdził, czy podoła zadaniu. Nie znalazł nic, co mogłoby temu przeczyć, aczkolwiek ostrzegł mnie, że strome podjazdy będą dla niej nie lada wysiłkiem. Na koniec życzył mi udanej wyprawy.

      Niedługo po tym zadzwonił do mnie Szycha. Rozmawialiśmy chwilę. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że musiał wymienić układ napędowy w swoim motocyklu i oponę. W zakładzie mechanicznym powiedziano mu, że prawdopodobnie nie ukończyłby wycieczki. Lepiej późno niż wcale.

      Szycha powiedział też, że przyjedzie do mnie w czwartek późnym wieczorem i rano w piątek razem już wyruszymy w trasę. Byłoby mu po drodze, więc to dobre rozwiązanie, uwzględniające też to, że będziemy mogli ustalić specyfikę trasy no i wypić jakiś browar. Ja na pewno Tatrę, a Szycha z pewnością nie. W sklepie spożywczym u Janka jest w miarę szeroki wybór, jeśli chodzi o alkohol, więc nie powinno być problemu.

      Telefonicznie zgodziliśmy się, że nie bierzemy gotówki. Będziemy płacić swoimi kartami płatniczymi. Z początku zdziwił mnie brak gotówki, gdyż uważałem, że w krajach takich jak Rumunia, Serbia czy Czarnogóra może być problem z bankomatami, ale Szycha mnie uspokoił. Na pewno będą. Jednak mimo to wziąłem ze sobą kilkadziesiąt euro w gotówce, tak na wszelki wypadek. Jeśli chodzi o noclegi, to nie robimy żadnych rezerwacji. Śpimy tam, gdzie się zatrzymamy. To w pewnym sensie wygoda, bo nie musimy gnać do punktu, w którym mamy nocleg tylko