jak suseł i leniwie przekłada się z boku na bok. Myśli wirowały nam między głowami i ta lekko komiczna sytuacja opasała nas swymi ramionami.
Z krążenia po przedsionku i prób wydostania się z motelu wyrwał nas dźwięk otwieranych drzwi. To Hipek. Biały, gruby szlafrok, klamki z paskami naprzemian białe z czarnymi – bardzo popularne u nas kilka, bądź kilkanaście lat temu – i mina. Jego mina mówiąca coś w rodzaju: „Kto do kurwy nędzy budzi mnie w środku nocy? A… to wy”. Mniej więcej to zdanie można było odczytać z twarzy Hipka.
My, niewiele wcześniej obudzeni, jeszcze nie na pełnych obrotach i Hipek naprzeciw nas. Dawid naprzeciw Goliata. Ale atakujemy:
– Hej, czy mógłbyś otworzyć nam drzwi frontowe?
Nic nie odpowiada. Pokazuje na nasze klucze. Kiedy mu je podajemy, tłumaczy – jakby mówił przez sen – że jeden z nich, bo było ich dwa, otwiera drzwi frontowe. Robiąc unik, tłumaczymy Hipkowi, że już próbowaliśmy, niestety z marnym skutkiem. Postanawia sam to sprawdzić i gdybym znów miał zgadywać, co myśli w tej chwili, to stawiałbym na: „Boże, że też musiałeś zesłać mi tych dwóch debili”. Lecz gdy Hipek otwierał drzwi, coś do niego dotarło. Tym kluczem faktycznie nie da się otworzyć tych drzwi. Usta Hipka dziwnie się ułożyły, tworząc skromny i niezamierzony ironiczny uśmiech. Uśmiech ten skierowany do samego siebie, w odpowiedzi na koślawe zrządzenie losu, które pozbawiło go przeżywania ekscytującej przyjemności, jaką daje sen.
Na stacji pustka, oprócz ekspedientki – pani około 40 lat, w długich, ciemnych, spiętych włosach, o charakterze neutralnym – niezbyt uprzejma, ale też nie odpychająca. Kupiliśmy kanapki i napoje. Fajek niestety nie nabyłem. Na Węgrzech mogą być sprzedawane tylko w specjalnych punktach. Ale zamiast papierosów kupiłem okulary. Zwykłe, tanie okulary przeciwsłoneczne. Poprzedniego dnia podczas jazdy bardzo raziło mnie słońce, pomyślałem więc, że to dobry pomysł, choć nie do końca wiedziałem
jak sprawdzą się w praktyce. Od tej pory okulary te nazywane były rumuńskimi – choć w zasadzie sam nie wiem dlaczego, bo okulary kupiłem na Węgrzech.
Z zakupami wracaliśmy do pensjonatu. Przekraczając bramę, zauważyliśmy Hipka przed wejściem. Nadal w szlafroku. Swobodnie chodzącego po trawniku, w jednej dłoni trzymającego fajkę, a w drugiej filiżankę z kawą. Hipek dostrzegając nasze zakupy, już spokojnym i luźnym głosem oznajmił, że przecież mógł zrobić nam śniadanie i kawę. Zadziwiające, jakie zdolności terapeutyczne mają te dwa składniki. Kawa i papierosy.
Grunt to wyciągać odpowiednie wnioski
Poprosiliśmy o kawę. Oczywiście nie za friko. Jedna filiżanka kosztuje 1 euro, dwie – 2 euro. Wyciągnąłem banknot 50 euro. Kolejny zrezygnowany uśmiech pojawia się na twarzy Hipka, ale nie poddaje się. Bierze kasę i wychodzi na zaplecze. Stara się, by wydać mi resztę. Po chwili wraca i oddaje mój banknot, mówiąc:
– Ok, kawa jest darmowa.
Pierwsze oszczędzone pieniądze.
Po wypiciu kawy i zapaleniu fajki, bo przecież ja też chciałem poczuć terapeutyczną moc tych substancji, wróciliśmy do pokoju. Po krótkiej odprawie nie pozostało nam nic innego, jak zacząć się pakować. Może trochę niezdarnie nam to wyszło, ale z każdym dniem było lepiej. Tego ranka postanowiłem inaczej zamocować moje bagaże. Też na miejscu pasażera, z tym, że ułożyłem je w linii prostopadłej do osi motocykla, a nie wzdłuż jak dzień wcześniej. To było bardzo dobre rozwiązanie. Miałem więcej miejsca dla siebie, bagaże stabilniej się trzymały i dodatkowo na postojach mogłem użyć ich jako oparcia. Szycha oczywiście pomagał mi przy siatkowaniu. Najpierw torba naramienna jego siatką, a na górze plecak siatką Zetki.
Odpaliliśmy motocykle. Niech się trochę rozruszają po noclegu. To coś w rodzaju rozgrzewki przed biegami. My w tym czasie ubieraliśmy stroje motocyklowe. Po założeniu kasku wyjąłem rumuńskie okulary i wcisnąłem przez szybkę na nos. I tu zaskoczenie. Nie uwierają, nie przeszkadzają, a dodatkowa ich zaleta, którą trochę później odkryłem, to możliwość jazdy z otwartym kaskiem bez obawy, że jakiś gad wpadnie mi w oko. Przydatne bardzo w miejscach, gdzie wolno jedziemy, bo robi się wtedy gorąco pod zbroją.
Kiedy wyjeżdżaliśmy Hipek był już w pełni sprawny, a nawet rozpoczął malowanie. Pomachaliśmy mu wdzięcznie, a on odwzajemnił nasz gest uśmiechem. Było coś przyciągającego w Hipku. W ogóle go nie znaliśmy, nawet nie porozmawialiśmy z nim o jego życiu i zajęciu, jednak emanował on silnym spokojem. Zdawał się wyrażać swoim ciałem i zachowaniem opanowanie i kontrolowane olewanie tego co wokół. W jakimś stopniu mógłbym porównać go do Jeffreya The Dude Lebowskiego – ciepłego, wyluzowanego, spokojnego, niegoniącego za niczym, nieszukającego tego „czegoś” kolesia.
Do Debreczyna mieliśmy kilkanaście kilometrów, więc po dłuższej chwili byliśmy już w mieście. Przejeżdżając Debreczyn, musieliśmy odbić w lewo w kierunku Vamospercs. W Debreczynie życie wyglądało znajomo. I choć budynki, chodniki, światła nie były tak zadbane jak u nas, to przez miasto przepływała rzeka ludzi. Ci, podobnie jak reszta – wyglądają trochę inaczej, ale zachowują się zupełnie tak samo. Idąc, rozmawiają lub słuchają muzyki, czekają na autobus, gdzieś biegną, mówią do telefonu, kupują, śmieją się. Standardowe czynności i zachowania. Przyznam, że przyjemnie się jechało przez to miasto. Przyzwoite drogi i brak korków – to dało się zauważyć.
Wylatując z Debreczyna, wjechaliśmy na drogę nr 48, którą jechaliśmy do samej granicy z Rumunią.
Granica Węgier z Rumunią, położona nieopodal Nyirabrany, małej Węgierskiej miejscowości, to bardzo wąski przejazd – po jednym pasie na każdy z kierunków, a pośrodku mała budka pod zadaszeniem. Panuje tu pustka. Nie jeżdżą auta ani nie widać żadnych pieszych. Celnicy muszą czuć tu napływającą zewsząd monotonię.
Zatrzymaliśmy się na wysokości budki celniczej, obok siebie, na jednym pasie jezdni. Jest to nasza pierwsza kontrola graniczna, więc obarczona niewielką dawką tremy. Dotychczas korzystaliśmy z dobrodziejstwa strefy Shengen, przejeżdżając z jednego państwa do drugiego, ledwo zauważając granicę. Tu musieliśmy udowodnić nasze szczere zamiary. Zacząłem po angielsku:
– Hej.
– Hej, poproszę paszporty – odpowiedziała przyjemnym głosem młoda celniczka. Bardzo urodziwa zresztą.
Celnik stojący obok niej – mniej przyjemny i zdecydowanie mniej urodziwy – dodatkowo poprosił o resztę dokumentów: dowody rejestracyjne motocykli, prawa jazdy i zielone karty, co trochę nas zdziwiło, ale nie nam oceniać panujące tu zasady. Celnik dokładnie przejrzał dokumenty, sprawdził tablice rejestracyjne. Skrupulatny gość. Wszystko, co posiadaliśmy w związku z tą podróżą, było legalne i nie mieliśmy nic, co mogłoby nas tu zatrzymać, więc oczywistym było, że celnicy nas przepuszczą. Pozostawała tylko kwestia czasu kontroli. Na szczęście trwało to bardzo krótko. Po dokładnych oględzinach celnik oddał nam dokumenty, a my zjechaliśmy z drogi, żeby założyć rękawice i kaski. Na ten moment znajdowaliśmy się w Rumunii i pozostał nam szmat drogi do trasy Transforagaskiej.
Jeszcze przy granicy zapytaliśmy celników, czy konieczne jest wykupienie winiet, by poruszać się po drogach rumuńskich. Odpowiedzieli, że konieczne, dodając, że możemy je kupić kilka kilometrów stąd. Tam się udaliśmy.
Miejscowość Valea lui Mihai. Pustka. Żywej duszy nie widać. Budynki jakby opuszczone. Przejechało jedno auto. Znowu cisza. Bardzo ciężko było znaleźć miejsce, gdzie mogliśmy dostać winiety, i do tej pory się zastanawiam, jak Szycha je dostrzegł – choć prawdę mówiąc znajdowało się kilka metrów od drogi. Ostre hamowanie i podjechaliśmy pod budynek. Faktycznie, jakieś napisy na nim są, już nawet nie pamiętam czy choć trochę przypominające słowo „winieta”. Długi budynek z białą elewacją, mocno starganą