Nie można uruchomić nawigacji, ale możemy korzystać z mapy i korygować nasze położenie dzięki sygnałowi GPS. A to jest nieoceniona wygoda, która w tym momencie nie odgrywała pierwszoplanowej roli, ale w dalszej części podróży była wręcz konieczna. Od tego czasu tam, gdzie była sieć WiFi, przeglądaliśmy mapę dalszej podróży z odpowiednimi zbliżeniami, by później z niej korzystać na bieżąco.
Za Svidnikiem odbiliśmy w lewo na drogę 15 w stronę Stropkova, co uraczyło nas jazdą wzdłuż jeziora Velka Domasc. Dalsza część trasy to kierunek na Trebisov przez Vronov nad Toplou.
Gdzieś między tymi miejscowościami miałem pierwszy kontakt z tubylczą ludnością. Jadąc przez wiejską miejscowość, zauważyłem po lewej stronie przy jednym z budynków pracujących kilku robotników przy murowaniu ogrodzenia. Kiedy byłem parę chwil przed nimi, jeden z nich spojrzał na nas, jednocześnie wykonując okrężne ruchy jednym z ramion. Coś przy tym krzyczał, lecz z wiadomych przyczyn nie mogłem tego zrozumieć. Nie rozumiałem, co przez to chciał nam przekazać, ale dane było nam się o tym przekonać na własnych kołach.
Okazało się, że po kilku kilometrach jazdy skończyła się droga. A raczej była zamknięta z powodu remontu. Nagle wszystko stało się jasne. Robotnik po prostu chciał nas poinformować, że jazda w tym kierunku jest bezcelowa. Miał szczere intencje i chwała mu za zaangażowanie w próbę ich przekazania. Podziękowałem mu za to machnięciem ręki, kiedy wracaliśmy, na co żywo i z uśmiechem zareagował.
Też na tym odcinku miałem pierwszy kontakt ze zwierzyną tubylczą. Bardzo bezpośredni i chyba jednak groźny w pewnym sensie.
Jadąc przez wioski, co zmuszało nas do zmniejszania prędkości, uchylałem odrobinę szybkę kasku, by wpuścić trochę chłodnego wiatru. Co prawda na zewnątrz powietrze było bardzo gorące, ale podmuch wywołany moim ruchem dawał sporą dawkę ukojenia. Podczas jednego z takich przejazdów do środka kasku wpadła… osa. Nagle coś zabrzęczało i zaczęło wykonywać gwałtowne, szybkie ruchy. Osa chyba była bardziej przestraszona niż ja, bo nie skupiła się na mnie tylko na próbie wydostania się z potrzasku. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale nie zwlekając chwili dłużej momentalnie otworzyłem szybkę. Wywiało osę i zagrożenie ukąszenia, które mogło być cholernie uciążliwe.
Po minięciu Slovensko Nove Mesto uciekliśmy do przejścia granicznego w miejscowości Pacin, a stamtąd bardzo lokalną drogą do Cigand. Bardzo podobał mi się ten odcinek. Krótki, ale bardzo przyjemny. Prosty, prowadzący wzdłuż pól kukurydzy i innych upraw. Tutaj, między nimi, zatrzymaliśmy się na krótką przerwę.
IT’S ALIVE!
W zasadzie aż do Nyiregyhazy poruszaliśmy się lokalnymi drogami. Przed Nyiregyhazą uciekliśmy przed zjazdem na autostradę, które z założenia mieliśmy omijać, i drogą nr 4 przez Ujfeherto trafiliśmy do Teglas. W Teglas właśnie przystanęliśmy i przedyskutowaliśmy, czy jedziemy dalej, czy jednak mamy dość na dzisiaj i szukamy noclegu. Była godzina 19.00 i w sumie siły obaj mieliśmy, by kontynuować, lecz zdrowy rozsądek podpowiadał, że już niedługo będzie się ściemniać, a przed nami Debreczyn, który pochłonąłby sporo czasu, by go przebrnąć. Postanowiliśmy więc, że zostajemy tutaj. Już samo wyszukanie noclegu wymagało poświęcenia czasu, jednak nie straciliśmy go wtedy zbyt wiele. Całkiem szybko znaleźliśmy przydrożny motel.
Motel wydawał się zamknięty, mimo to chcieliśmy sprawdzić go z bliska. Przy wejściu do motelu krzątało się troje ludzi. Remontowali ogrodzenie. Zapytaliśmy więc po angielsku, czy wiedzą coś na temat tego, czy lokal jest otwarty. Jeden z nich – z dłuższymi włosami i klapkami z białymi paskami – zagaił do nas też po angielsku. Powiedział, że spoko, nie ma problemu. No to spoko, ucieszyliśmy się, a on poprowadził nas do recepcjo-baru. Okazało się, że jest on właścicielem tego przybytku. Nie zauważyłem innych gości oprócz nas. Może dlatego, że panował tam ogólny remont – nie tylko ogrodzenia. Hipek – właściciel z dłuższymi włosami, klapkami, t-shirtem i szortami – wytłumaczył nam co i jak i za ile. Ogólnie pokój dwuosobowy kosztuje 30 euro. Możemy zjeść też kolację, która dodatkowo wyniesie nas 20 euro. Zgodziliśmy się.
Zaraz po tym wprowadziliśmy nasze maszyny na teren motelu. Można powiedzieć, że nawet bardziej na teren prywatny Hipka, bo na tyły posesji, gdzie rozłożony był basen rozporowy, stało jego auto i inne gadżety. Kiedy zanieśliśmy bagaże, zeszliśmy na dół do Zuźki i Hondy i otworzyliśmy po browarze. Ja dorzuciłem do tego fajkę.
Po tak krótkiej, acz przyjemnej chwili czas nastał na pragmatyzm: rozpakowanie, prysznic, kolację. Po doraźnych ustaleniach stanęło na tym, że ja pierwszy dostąpię zaszczytu użycia prysznica, który to nie zrobił na mnie oszałamiającego wrażenia, nie tylko dlatego, że cholernie trudno było znaleźć kompromis między ciepłą a zimną wodą, lecz z drugiej strony nie było powodów, by nazbyt narzekać. Co mogę dopowiedzieć o prysznicu, to to, że posiadanie przywileju pierwszeństwa użycia go nie było wcale czymś oczywistym. Niejednokrotnie wolałem być drugi, by chociaż chwilę odpocząć. Co do kolejności używania prysznica to wtedy jeszcze nie mieliśmy pojęcia, że kreuje się pewna reguła, której pełna krystalizacja nastąpi kilka dni później.
Jedzenie sprawiło na mnie wrażenie podobne do tego z prysznicem. Niby nie ma tragedii, ale szału też nie. Podejrzewam, że to było typowo węgierskie jadło: makaron, mięso – cholernie tłuste, czasem miękkie, czasem twarde, czasem z kostkami – i do tego surówka. Wszystko to pływało w tłuszczu. Nie mam nic przeciwko niemu, ale tu nastąpiła już pewna przesada. Na co nie mogę narzekać to na piwo. To zawsze jest okej i tym razem nie zawiodło. Zimne, w kuflu, a w tle skróty meczów w TV – skróty meczów to jedyna forma, jaką jestem w stanie strawić, co jest zupełną odwrotnością Szychy.
A o czym po kolacji myśli każdy człowiek? No właśnie – fajeczka. No dobra – prawie każdy. Wyszedłem na zewnątrz z kuflem zimnego piwa i zapaliłem cienkiego mentola. Boże, jakie to cholerne niezdrowe, ale za to jakie cholernie smaczne.
Tak minął pierwszy dzień. Można powiedzieć pierwszy test naszej czwórki: mnie, Szychy, Zuźki i Hondy. Myślę, że spisaliśmy się bardzo dobrze, co świetnie rokuje na tę bardzo nieodległą przyszłość.
Przejechaliśmy część południową Polski, całą Słowację i dotarliśmy pod Debreczyn, czyli aż po Rumuńską granicę. Tu też wydaje mi się, że jest bardzo dobrze. Biorąc pod uwagę mój pierwszy tak daleki wyjazd Zuźką, jest to pewien sukces.
Tego wieczora w motelu Hipka dało się wyczuć wypełniającą nasz pokój ekscytację. Nie z powodu tego, gdzie jesteśmy, ale bardziej tego, że w ogóle jesteśmy. Że jesteśmy w trasie i że przez tych kolejnych kilkanaście dni będziemy mijać setki zakrętów i skrzyżowań w dziesiątkach różnych miejsc. Że przez tych kilkanaście dni będziemy się skupiać na zupełnie innych sprawach i zagadnieniach niż robimy to na co dzień. Że zobaczymy ciekawe miejsca i weźmiemy udział w nieprzewidzianych wydarzeniach. Że poczujemy radość, jaką bez wątpienia daje podróżowanie. Że w pewnym sensie sami się sprawdzimy. Te wszystkie sprawy miały wyjaśnić się już bardzo niedługo.
DZIEŃ DRUGI
Trasą przez góry,
obok rancza szeryfa Bronco,
wprost na rumuńskie wesele
Wstaliśmy rano. Gdzieś koło 8.00. To jest bardzo ciężki etap dnia dla mnie. Poranne wstawanie na urlopie, do tego po bardzo męczącym dniu poprzednim.
Nasz plan to zjeść śniadanie, zapalić papierosa – ta czynność dotyczy akurat tylko mnie – odświeżyć się, spakować i ruszyć dalej.
Zeszliśmy na dół do mini restauracji, żeby pogadać z Hipkiem. Żeby uraczył nas śniadaniem z kawą. Po tym