zabawić się w demokrację, rozwiązać problem czeczeński i zagwarantować wypłaty pensji i emerytur. To oczywiste, że likwidacja zadłużeń finansowych może nastąpić tylko drogą uruchomienia maszyn drukarskich. Wybitni ekonomiści kategorycznie się temu sprzeciwiają. Ale czy prezydent ich posłucha? Posłucha, ma się rozumieć, że posłucha, ale potem mu się znudzi i zrobi po swojemu. Prostych ludzi utrzymujących się z pensji albo z emerytur nie interesują żadne argumenty, na nic im się zdadzą wywody na temat inflacji i nadciągającej zapaści ekonomicznej, to dla nich puste słowa, bo już dzisiaj nie mają czym karmić dzieci, a inflacja i zapaść to sprawa dalekiego jutra. Jeżeli prezydent wywiąże się z zobowiązań, zdobędzie wdzięczność społeczeństwa. A więc trzeba zrobić wszystko, żeby tak się nie stało. Jaki jest układ sił? Niezależni ekonomiści przeciwni uruchomieniu maszyn. I zależni doradcy, w tym finansowi, na których można wywrzeć presję. Czincow dobrze wiedział, że nie tylko jego obecni przyjaciele korzystali z pomocy generała lejtnanta Bułatnikowa. Cały kraj z niej korzystał. Więc może wśród doradców prezydenta znajdzie się człowiek, którego będzie można przycisnąć rękami Saulaka? Znajdzie się, i to niejeden. Co z tego wynika? Ano to, że trzeba przejąć Pawła Saulaka. Nie likwidować od razu, jak na początku planowano, ale potrząsnąć nim jak należy, zmusić do współpracy, wyciągnąć wszystko, co wie. A potem się zobaczy.
Tylko ta kobieta wchodzi w paradę… Kim ona jest? Może przyda się w grze? Nie, nie wolno ich ruszać, nie wolno, póki sprawa się nie wyjaśni.
Wiaczesław Jegorowicz Sołomatin w odróżnieniu od Czincowa był oddany idei. Jego poświęcenie dla prezydenta nie miało wręcz granic. Gotów był na wszystko, żeby go wesprzeć i mu pomóc.
Sposób rozumowania Sołomatina był właściwie taki sam jak Czincowa. W kwestii trzech instrumentów i niemożności przeoczenia choćby jednego z nich. Ale przed Wiaczesławem Jegorowiczem stało nieco inne zadanie.
Znalazł się łajdak, który podsuwa prezydentowi niebezpieczny pomysł utworzenia dwóch komisji do opracowania sposobu rozwiązania kwestii czeczeńskiej! Prezydent jeszcze nie podjął decyzji, ale wszystko wskazuje na to, że skłania się ku tej propozycji. W jednej z nich będą pracować członkowie Rady Prezydenckiej, w drugiej szefowie ministerstw siłowych. Bez względu na to, komu prezydent przyzna rację, nastawi przeciwko sobie znaczną część społeczeństwa. Jeśli zrobi tak, jak proponują doradcy, narazi się zwolennikom żelaznej ręki, których, jak pokazały niedawne wybory do Gosdumy5, w Rosji nie brakuje. Jeśli przyjmie rady ministrów, zaprotestują demokraci. I szczerze mówiąc, będą mieli słuszność. Jedyne, co może uratować prestiż prezydenta w patowej sytuacji, to niezależna decyzja, odmienna od propozycji obu komisji. Ale skąd ją wziąć?
W obu zespołach nie zasiądą głupcy, ich zadaniem będzie przeanalizowanie istniejących sposobów wyjścia z kryzysu czeczeńskiego i zaproponowanie najbardziej optymalnego. To oczywiste, że członkowie komisji poruszą niebo i ziemię, zaangażują dostępnych analityków i strategów, zatrudnią instytuty naukowe, odszukają najbardziej doświadczonych ekspertów. Cały kraj dołoży starań. Nie ma mowy, żeby nikt nie wpadł na jakieś rozwiązanie. Ono musi się znaleźć. Koniecznie. Inaczej prezydent straci twarz i nie wygra wyborów.
W grubej ścianie, którą komisje wzniosą z cegiełek swoich pomysłów, musi znaleźć się szpara. Nieduża. Wielkości jednej cegiełki. Z tą właśnie cegiełką obecny prezydent godnie przystąpi do zbliżających się wyborów. Zdaniem Wiaczesława Jegorowicza Sołomatina zadanie polegało na tym, żeby dostarczyć prezydentowi tę cegłę, owo jedyne rozwiązanie, dzięki któremu będzie mógł nie poprzeć żadnej komisji i udowodnić, że jest samodzielnie myślącym politykiem. W związku z tym Sołomatin na gwałt potrzebował Pawła Dmitrijewicza Saulaka.
Mimo zbieżności rozumowania i wybranej taktyki istniała pewna różnica między Grigorijem Walentinowiczem Czincowem a Wiaczesławem Jegorowiczem Sołomatinem. Sołomatin wiedział znacznie więcej na temat Pawła Saulaka. Dlatego nie zamierzał go porwać ani użyć jakiegokolwiek środka przymusu. Wiedział, że pod żadnym pozorem nie należy tego robić. Chciał spróbować dogadać się z byłym współpracownikiem generała lejtnanta Bułatnikowa. Z tego powodu jego ludzie tylko obserwowali Pawła, rejestrowali jego ruchy, próbując zarazem ustalić, kim jest kobieta, która odebrała go z kolonii. Dziwna para! Mieszkają w jednym pokoju, noszą to samo nazwisko, a w towarzystwie mówią sobie per „pan” i „pani”. Chcą ukryć bliską znajomość czy nawet pokrewieństwo? Czyżby uważali innych za kompletnych idiotów? Kto uwierzy, że mężczyzna i kobieta noszący to samo nazwisko i wynajmujący jeden pokój w hotelu, ledwo się znają! A może nie próbują nikogo oszukać, tylko są ze sobą skłóceni. Przecież w restauracji ona go nawet uderzyła, a on wykręcił jej rękę, aż upadła. Widocznie mają ze sobą na pieńku. Możliwe, że w grę wchodzi zazdrość. Ludzie Sołomatina zameldowali, że kobieta otwarcie flirtowała z jakimś gościem hotelowym i nawet całowała się z nim na oczach Saulaka. Nic dziwnego, że tamten wpadł we wściekłość. Ale po co to zrobiła? Wszędzie same zagadki.
Jedną ze zdobyczy reformy ekonomicznej stało się zacieranie różnic między stolicą a prowincją w kwestii zaopatrzenia mieszkańców w towary i usługi. W sklepach Uralska było dużo artykułów spożywczych, których asortyment pozwolił Nasti przygotować przyzwoity obiad w hotelowych warunkach. Włoskie sałatki w plastikowych pudełkach, zupy w kubeczkach, które należało tylko zalać gorącą wodą i zostawić na trzy minuty, rozmaite jogurty i słodkie desery, a nawet francuskie sery pokrojone w cienkie plastry. Pieniędzy otrzymanych od generała Minajewa było sporo, więc Nastia bez wahania wkładała wybrane artykuły do plastikowego koszyka.
– Ma pani wielkopańskie nawyki – zauważył Paweł, z dezaprobatą patrząc na kolejną jaskrawą paczuszkę orzechów, która trafiła z półki do koszyka.
– Nic podobnego – zaoponowała. – Po prostu jestem z natury leniwa, stąd moja zapobiegliwość. Kto wie, jak długo będziemy tkwić w tym mieście, póki nie polecimy do Jekaterynburga. Nie będziemy przecież biegali do sklepu za każdym razem, gdy zgłodniejemy. Jaki ser pan woli, śmietankowy, z krewetkami czy z szynką?
– Wszystko jedno.
– Ale one mają przecież zupełnie inny smak. Naprawdę nie ma to dla pana znaczenia?
– Żadnego. W ogóle nie lubię sera, więc niech pani wybiera według własnego uznania.
– Dobrze. A co pan lubi? Niech się pan nie krępuje, mój klient nie zbiednieje przez pana.
– Nic. Wszystko mi jedno.
– Do licha, zakupy z panem to żadna przyjemność – burknęła Nastia. – Kto widział takiego nudziarza? Trzeba korzystać z przyjemności życia, pan zaś pozbawia się drobnej ziemskiej radości w postaci smacznego jedzenia. Zawsze ma pan taki wisielczy humor?
– Proszę wyświadczyć mi grzeczność i zostawić mój humor w spokoju.
– Dobrze. W takim razie niech się pan rozejrzy, co porabiają nasi przyjaciele. Przynajmniej będzie z pana jakiś pożytek.
Już stali w kolejce do kasy, gdy Nastia zauważyła Jurę Korotkowa przy wejściu. Futrzaną czapkę dostrzegła, gdy opuszczali hotel, a pary z wołgi w ogóle nie widziała. Ciekawe, gdzie oni zniknęli?
– Wszyscy są na miejscu – oznajmił Saulak. – Biorą z pani zły przykład i też robią zakupy.
– A wielbiciel?
– Już się obkupił i czeka na ulicy.
– Może zaprosimy go na obiad? Byłaby jakaś rozrywka.
– Niech pani przestanie mnie dręczyć swoim pędem