Wilk. – Ty powinnaś rządzić swoimi.
– Ale przecież wróci – martwiła się Wisznia.
– Tak będę rządzić, by nikt go wtedy nie chciał przyjąć.
– A jeśli wróci z bogactwami południowych miast?
– Małe ma na to szanse. – Rua krzywo się uśmiechnął. Właśnie wszedł do numy i usłyszał tylko koniec rozmowy.
Na tym stanęło.
Liście na drzewach zaczęły się barwić różnokolorowo, kiedy wojsko awarskie ruszyło spod Wąwelu, a za nim pociągnęła garstka ludzi Kraka i prawie wszyscy mężczyźni z nowo przybyłych.
9
– Czy ty aby nie pogrubiałaś w pasie? – spytała Jaga.
Wisznia tłukła ziarno na kaszę w stępie, a jego zapach doprowadzał ją do mdłości.
– Chcesz powiedzieć, że noszę awarskiego bachora? – Popatrzyła na ciotę błagalnie, jakby od jej słów zależało odsunięcie tej okropnej możliwości.
– Nie ty jedna.
Wisznia dobrze o tym wiedziała. Wiele chodziło brzuchatych. Również Dzienia, która zalewała się łzami. Wisznię złościło, kiedy wiecznie natykała się na Wysza pocieszającego ją, jak tylko można. Zazdrościła siostrze tego przywiązania młodego kowalczyka, jego troski, ale najbardziej denerwowała ją mazgajowatość Dzieni. Toż Jaga miała swoje sposoby, mogłaby pomóc, gdyby dziewczyna powiedziała jej o swoim problemie dostatecznie wcześnie, ale głupia czekała, aż jej to samo przejdzie… Doprawdy trudno się żyje z taką durnotą!
– Pomóż mi… – Nie zamierzała być jak siostra.
– Spróbuję.
Jaga znała wiele metod, by się pozbyć tej przypadłości, ale sprawa wcale nie była tak prosta, jak się Wiszni mogło zdawać. Te bezpieczniejsze sposoby okazywały się zwykle nieskuteczne, a brutalniejsze tak często kończyły się śmiercią kobiety, że Jaga nigdy nie zrobiłaby tego Wiszni. Ostatecznie w czym problem? Przecież można noworodka porzucić.
Po pierwszych przymrozkach lasy wyglądały pięknie. Liście na klonach, dębach, lipach i jaworach lśniły złotem i purpurą, na obrzeżach czerwieniły się słodkimi od przemarznięcia owocami jarzębiny. Chmary ptactwa obsiadały niewielkie drzewka, kłóciły się o ten smakołyk. Pachniało grzybnią. Jaga wypatrywała w lesie czarnych wilczych jagód. Niepozorne były, ale niebezpieczne. Już kilka sztuk zabijało dziecko. Na dorosłego wystarczyła niewielka garstka. Ile trzeba, żeby przegnać nowe życie z łona matki, jej nie czyniąc krzywdy? Jaga wiedziała, że nie ma na to reguły i że należy być bardzo ostrożnym. Znała miejsce, gdzie rosły te niewysokie krzewy. Szła więc ścieżką przez piękny grąd, na którego skraju mieszkali, a potem skręciła ku bagnu. Tam w cienistym i wilgotnym zakątku znalazła, co jej było potrzebne.
– Masz? Narwałaś? – dopytywała Wisznia gorączkowo, kiedy ciota wróciła do chaty.
Z niecierpliwości miała tak rozszerzone źrenice, tak przyspieszony oddech, że Jaga pomyślała, iż musi być szczególnie ostrożna.
– Rozpal w bani – rzekła w odpowiedzi.
Wisznia nerwowo, jakby gniewnie, zabrała się za robotę.
– Jak to jej się spieszy – szepnęła Jaga sama do siebie i poczuła ukłucie żalu. Ale rozumiała dziewczynę dobrze, więc zabrała się za przygotowanie naparu.
Wiszni rzeczywiście się spieszyło, bo czuła w dole brzucha rosnące i rozpierające ją życie. Czuła, jak kiełkuje w niej nasienie wroga. Ono samo było wrogiem. Nie pozwalało jej nawet na moment zapomnieć o upokorzeniu, o bólu, o tej kiecce zarzuconej na głowę, o szyderstwach i wstydzie. Przypominało ciężki krok Laghany, jego smród, rechot, kiedy się do niej zbliżał. Dobrze pamiętała, jaką ciężką miał ten Awar rękę, kiedy walił ją po twarzy, gdy się wyrywała. Pokrwawiona potem była i z siniakami, bo ta łapa przypominała kij sękaty, maczugę.
Wszystko to Wisznia pamiętała, dlatego tym zapalczywiej tłukła krzemieniem w krzemień, by rozniecić ogień. Trzeba wygrzać banię tak bardzo, aby to nienawistne coś, co siedzi w jej wnętrzu, nie zniosło gorąca i wypłynęło z niej ostatnią wstrętną mazią. A wtedy Wisznia będzie wolna. Znosiła gałęzie pod palenisko z kamieniami, szukała grabowego drewna, bo ono daje najbardziej gorący płomień. W maleńkiej ciemnej izdebce najpierw się nadymiło, a potem zaczęło być coraz bardziej gorąco. Wisznia rozebrała się do naga. Kamienie pękały, kiedy chlusnęła na nie wodą. Para buchnęła i zapełniła całe pomieszczenie, a skóra na ciele Wiszni zapiekła i poczerwieniała. Tchu dziewczynie brakowało. Wtedy przyszła Jaga i podała jej kubek ciemnego napoju. Siostrzenica wychyliła go duszkiem.
– Na pewno pomoże? – upewniała się, ale język jej skołowaciał. W głowie szumiało z gorąca, ciało rozpierała dzika energia, a następnie ogarnęło ją omdlenie. Szaleństwo w jej głowie wierciło się w złym, okrutnym wirze. Jakieś obrazy pełne grozy wyłaniały się przed jej oczami. Ktoś kogoś gonił, czyjeś usta rozwarły się w rozpaczliwym krzyku. Potem wszystko to nikło w płomieniach. Sama stała w pożodze i żywy ogień palił jej członki. Gorąc wlewał się w gardło. Dusił. Czerwoną zasłoną zakrywał oczy. Wdzierał się w nią gardłem, nosem, uszami. Ręce, nogi drgały, wydawało się, że chciały uciec przed męką, ale nie mogły, bo Wisznia zwaliła się na ziemię tak ciężko, jakby przygniótł ją jakiś głaz.
Jaga stała tuż przy drzwiach i całym ciałem zbierała odrobinki chłodu, które wciskały się do maleńkiej izdebki przez szpary. Jedynie smolne łuczywo, które trzymała w ręku, dawało tu trochę światła. Patrzyła i drżała mimo gorąca. Takiego upału, jaki nagotowała sobie Wisznia, nawet chłop nie wytrzymałby dłużej niż krótką chwilę. Dosyć. Czy na pewno? Nie wiedziała, bo spomiędzy nóg Wiszni ciągle nie wypływała krew. Kiedy dziewczyna padła bez przytomności i zaczęła krwawić z nosa, Jaga otworzyła szeroko drzwi. Wyciągnęła ją na zewnątrz i natarła chłodną wodą. Dłużej czekać nie mogła. Sama umierała i z gorąca, i z niepokoju.
Wisznia powoli dochodziła do siebie. Usiadła wreszcie, mało przytomnym wzrokiem popatrzyła wokół i sięgnęła ręką między nogi. Podniosła dłoń przed oczy. Nie była zabrudzona krwią. Jakby nie rozumiejąc, popatrzyła na Jagę.
– Czasem bachor tak się wczepi w kobietę, że musiałabym ją zabić, by go stamtąd wygnać… – tłumaczyła stara, naciągając na dziewczynę koszulę.
– Nie chcę go! – upierała się Wisznia, choć jeszcze nie doszła do siebie. – Nie chcę go! Rozumiesz? Nie chcę! Daj mi więcej tych ziół! – Spróbowała wstać, sama wydrzeć od Jagi truciznę, ale znowu opadła z sił.
– Nie chcę cię zabić, córeczko… – Jaga gładziła jej włosy z taką czułością, że Wiszni ścisnęło się serce i wybuchła płaczem.
– Ale ja z tym żyć nie potrafię – łkała. – Dzień i noc widzę to bydlę, tę świnię, tego potwora. Czuję jego smród!
– On już nie żyje. Twoja krzywda pomszczona.
– We mnie żyje! We mnie śmierdzi!
Jaga przysunęła się do niej i mocniej ją przytuliła.
– Nie ty jedna, córeńko, nie ty jedna…
Długo tak siedziały. Wydawało się, że Wisznia powoli się uspokaja, ale to tylko głucha nienawiść rosła w niej razem z tym życiem, co gwałtem jej zadano, i coraz bardziej rozpleniała się zła nadzieja, że ten