i ja do was, tylko pilnują za bardzo – przywitał Wilk gości, kiedy tylko zbliżyli się do niego. – Zmówić się trzeba. – Siedział sam pod drzewem. Reszta już legła u ognia.
– Ten tu, Skub na niego wołają, mówi, by wytruć Obrów – zagaił Krak, wskazując na towarzysza – a przede wszystkim Żmija, tylko jad jakiś silny trza by nagotować.
– Jak tak, to Jaga potrzebna do rady.
Z postronnych tylko Broch wiedział, na czym stanęło, bo kiedy zauważył obcych w obozowisku, podpełzł cicho do miejsca, w którym radzili, i podsłuchiwał. Nie wiedział, po co to robi, ale wszystko, co dotyczyło kowala, coraz bardziej go jątrzyło. To stary Wilk miał więcej posłuchu u ludzi, to z jego radami bardziej się liczyli, a przecież przywództwo po ojcu Brochowi się należało! Jednak teraz przeszkadzać nie miał zamiaru. Niech ubiją Żmija!
7
Między olszynami rosnącymi na bagiennym gruncie błyszczało zagubione w puszczy jeziorko. Niewielkie, o mulistych brzegach. Rua z rozkoszą zanurzył dłonie w zimnej wodzie. Rany goiły się szybko, ale dokuczały mu. Znalazł sobie dobrą kryjówkę w starym łabędzim gnieździe schowanym pośród trzcin. Nikt go nie mógł wypatrzeć. Najgorszy czas, kiedy Awarowie szukali go jak wściekłe psy, tu właśnie przesiedział. Potem cisza zapanowała nad brzegiem, a wreszcie puszcza zaczęła żyć swoim rytmem. Wtedy dopiero Rua opuścił gniazdo. Pognał najpierw na dawne koczowisko i uśmiechnął się na widok szerokiego traktu wydeptanego przez Awarów i ich jeńców. Nie będzie miał najmniejszego kłopotu, by znaleźć swoich.
Ale nie ruszył za nimi od razu. Najpierw wypatrzył miejsce, gdzie leśna zwierzyna chodzi do wodopoju, potem zaczaił się rysim sposobem na grubej gałęzi zwisającej tuż nad ścieżką i kiedy tylko zoczył tabun koni, spadł na najsilniejszą klacz z szybkością drapieżnika. Kwiknęła. Reszta stada rozpierzchła się błyskawicznie. Ale on już ją miał. Już swoimi krzywymi nogami jak hakami objął jej brzuch, wczepił się w grzywę i nie puścił. Szalała, starając się zrzucić go z grzbietu, ocierała się w galopie o pnie drzew, stawała dęba i zarzucała zadem we wszystkie strony, ale jemu dziki koń nie był pierwszyzną. Doskonale wiedział, że musi przetrwać te szalone harce, a potem klacz zmęczy się, złagodnieje i z czasem uzna w nim swojego pana. Czuł, jak ogarnia ją wyczerpanie. Piana potu spadała jej z pyska płatami. Stanęła. Wtedy sięgnął ostrożnie po powrozy skręcone z ledwie co zmiędlonych łodyg pokrzyw. Poczuła, że jego uchwyt zelżał, więc znowu ruszyła do dzikiego tańca, ale nie dał się zaskoczyć. Tym razem poszło łatwiej. Klacz nie miała sił, ledwie wierzgnęła parę razy i zrezygnowała z walki. Teraz już można było założyć jej prowizoryczną uprząż.
Ruszył śladem. Co innego mógł zrobić? Tam, gnana przez Awarów, szła Wisznia, jego ważka, tam szli w upokorzeniu, bo pieszo, ostatni na tej ziemi Hunowie, a on do nich przynależał i bez nich mu tylko śmierć pisana.
Dotarł do swoich, kiedy domy nad bagniskiem były już prawie ukończone, lecz kręcił się tylko w pobliżu. Zbyt wielu tam było Awarów, by mógł bezpiecznie wrócić. Objeżdżali pola położone w pobliżu Wąwelu, na których kończyły się żniwa, i poganiali pracujących ludzi. Nadzorowali wycinkę drzew, zaglądali do dąbrów, gdzie pasły się świnie, pokrzykiwali na zbierających bukiew35. Rua zauważył, że szykują jakąś wyprawę. Gromadzili zapasy. Na błoniach nad rzeką młodzież ćwiczyła się w strzelaniu z łuków i robieniu włócznią. Wielki Awar na placu u wylotu jamy w skale zebrał starszyznę i długo nad czymś dyskutowali. Rua siedział wtedy w sitowiu i ze zdziwieniem spostrzegł, że na naradę ściągnięto też niektórych Szeligów i Hunów. Widział wyraźnie płowe głowy Brocha i Niebora, dostrzegł swoich: starego Gainasa, kulawego Buzuka, syna przegnanego Uldina i innych. Do jego uszu dobiegały tylko pojedyncze słowa o wielkim i bogatym mieście nad południowym morzem, że przejść przez góry trzeba jeszcze przed zimą… Wszystko to przypominało mu opowieści Dziada o czasach, kiedy Hunowie z całą swoją potęgą wybierali się na południe, by łupić tamtejsze miasta. Nic dziwnego, że wśród zebranych widać też było jego towarzyszy. Tylko on siedział sam, samiuteńki, na skraju bagien i marzył o tym, by dane mu było przezimować w domach wśród niewolników. Zębami zgrzytał z wściekłości na takie myśli i łza mu się w oku kręciła.
Pierwsza natknęła się na Ruę Jaga. Chłopak przysnął, leżąc obłożony błotem na skraju bagna, bo strasznie pożądliły go pszczoły, kiedy dobierał się do miodu.
– Ciebie to mamuna36 musiała podmienić, takiś piękny! – zawołała, kiedy przyszła do siebie po nagłym przestrachu. – Już myślałam, że to utopiec!
Zaśmiał się, ale nie obraził. Znowu dziwił się sobie, że te jasnowłose kobiety dziwnie na niego działają. Nigdy dotąd nie przychodziło mu do głowy, żeby się śmiać. Dlaczego dopiero teraz, kiedy sprawy układają się zupełnie nie do śmiechu?
– Tęskno mi za wami.
Postawiła na ziemi kosz spleciony z łyka. Rua zajrzał do niego ciekawie. Chętnie przegryzłby soczysty korzeń, spróbowałby słodkich owoców. Odżywiał się przez cały czas upolowaną zwierzyną. Sięgnął po czarne bulwowate kłącze.
– Zostaw! Nie dla ciebie!
– Żałujecie mi?
Taką miał zawiedzioną minę, że Jaga opowiedziała mu o tym, co wyczynia się każdego wieczoru w jamie na Wąwelu, i o planach otrucia Żmija.
– To pospieszyć się musicie, bo Awarowie jeszcze przed zimą szykują wyprawę na południe.
– A niech jadą choćby do Welesa!
Rua pokręcił głową z powątpiewaniem.
– Nie sądzę, żeby to dla was z pożytkiem było. Wrócą przecież!
Tego wieczoru Jaga ugotowała mocny wywar z owego czarnego bulwowatego kłącza. To był tojad, jedna z najsilniejszych trucizn, jakie znała. Dodała trochę czerwonych jagód cisu i zielonych owoców konwalii. Dla pewności dołożyła jądra nietoperza i trochę roztartej na proszek skóry ropuchy. Gotowała dotąd, aż płyn wyparował, a na dnie garnka pozostała warstwa ciemnej mazi. Sama była. Nikt nie ważył się zbliżyć do paleniska odgrodzonego od reszty domostwa przewieszonymi przez drąg skórami. Nabrała trochę trucizny na patyk i maznęła nią po gołym ogonie trzymanego w klatce szczura. Zwierzę rzuciło się na pręty w nagłym ataku wściekłości, a potem naprężyło się i zdechło.
– Dobre będzie – mruknęła i zabrała się za przyrządzanie baraniny.
Mięso bajecznie pachniało czosnkiem, lebiodką, ulęgłymi gruszkami i jeszcze nie wiadomo czym37. Przygotowała je tak, by zagłuszyć delikatną goryczkę trucizny.
– Sama bym chętnie spróbowała – powiedziała Wisznia, która pomagała jej przy ogniu. Chciała posiąść wszystkie tajemnice Jagi.
– Pilnuj, żeby nikt się do tego nie dobrał – przykazała ciota.
Kiedy przed wieczorem Skub zabrał to specjalne danie dla Żmija, Wysz i stary Krak spotkali się w przygotowanej przez Ruę trzcinowej kryjówce nad bagniskiem. Widać stąd było jak na dłoni plac przed jamą Żmija. Ludzie Kraka zadbali o to, by zabawa była dziś wyjątkowa. Kazali zaciągnąć tam wszystkie beczki przefermentowanego miodu, ogołocili z piwa każde domostwo na wąwelskim wzgórzu, nanieśli mięsiwa, pszennych i jęczmiennych placków oraz kraszonej kaszy z prosa. Nawet usługujących dziewek przysłano wiele, a wszystkie przerażone, bo rzadko się zdarzało, by jaka z życiem,